złotawe, kędzierzawe i gęste. Śmiało się to do wszystkich. I kto go zobaczył, także się uśmiechał, nie wiadomo dlaczego.
Ciągle coś mądrował. Młynki sobie jakieś stawiał na wodzie. Stał nieraz długo pod wodospadem opryskany i mokry, wciąż coś pilnie koło młynka regulował, aby szło równo i sprawnie, aby nie było przerwy. Przychodził do chaty mokry, mokrusieńki, całe bajory na ławie zostawiał. To znów na połoninie gdzieś pod Skupową, nad Krzemienistym wyszukiwał, gdzie wiatr największy. Powystrugiwał sobie wiatraki i stamtąd zboczem aż ku dołowi szereg wiatraków ułożył. Słuchał potem, który wiatrak pierwszy grać zacznie, który najostrzej furkocze, który zaś najpóźniej zaczyna stosować się do gry. I tak je posuwał, nie leniwił się, aż wreszcie się dowiedział, którędy wiatr idzie, jakby płaj wiatrowy, niewidzialny wyśledził. Największy wiatrak, stojący na górze na wietrze najsilniejszym, nazywał się Dido. — Ot, jak Dido da znak, załopocze z góry, Bożeńku! to ci zaraz całe wojsko wiatraków, jeden do drugiego przekazuje, gada. A wszystkie razem głoszą i ukazują, którędy król wiatrowy przechodzi. —
Prędko, pędrak taki mały, grał na fłojerze, na skrzypcach i cymbałach. Sam też sobie fujarki robił i skrzypce lipowe. Macierz ganiła trochę, że pusty chłopak, do roboty nieciekawy, a tylko ot do takich wymysłów. Wesoły, przyjemny — ani przekorny, ani zuchwały — prawda, ale pusty. Gadaj do niego, nakazuj mu, a on śmieje się serdecznie i w oczko całuje: — Nenieczko słodka, cziczko śliczna, zorniczko moja jasna. — Ale, aby choć raz posłuchał. Gdzie tam! Jak mu się zachciało trembity, poszedł sobie przez Synyci i lasy aż na Bereżnicę i tylko przekazał matce, że idzie do dziada za trembitą.
— To ci bachor niesforny, nieprzydatny do niczego, pusty, no! całkiem pusty. Gazdy z niego nie będzie. Trzeba by go dobrze okładać! — Gadała matka, gadała i zaraz śmiała się ze swej złości. Ale ojciec, Wasyluk, uśmiechał się spokojnie. — Zostaw — to dziecko takie, że — Wiedział on i ona wiedziała, że takiego dziecka nie ma na całe góry. A do tego był on najmłodszym dzieckiem. Dwaj synowie o wiele starsi minęli się, poginęli, czy przepadli gdzieś na wojnach jakichś.
Dmytryk wyszukiwał i wysłuchiwał różnych pieśni. Gdzie jaka pieśń zabłądziła w góry, cygańska, węgierska, czy wołoska — już ją znał. I na kolędę brał go z sobą ojciec, choć był
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/345
Ta strona została skorygowana.