dospad większy wyszukać. Nie było tu kogo poradzić się, nie mógł jakoś Dmytryk wybrnąć z tego zadania.
I choć czasem matka zrzędziła za „pustotę“, choć te wszystkie zajęcia nic nie miały w sobie, co by wróżyło o jego zdatności gospodarskiej, jednak rodzice z podziwem patrzyli na Dmytryka. Miłość otwierała im oczy i pokazywała w jakimś dziwnym, nowym świetle wszystko to, co poczynał złotowłosy, różowy chłopaczek.
Wyrósł tak Dmytro na junaka. I to, nie ma co mówić, na pięknego. O drugim takim nie przekazują w górach. Powiadają, że kędziory miał złote, tak gęste i puszyste jak grzywa wykędzierzawiona. Z daleka już to się świeciło. Każdy nagłownik był mu za mały dla tych gęstych włosów. Oczy miał takie jasne, niebieskie, iskrzące się — jak gwiazdy, a lice różowe jak u dziewczyny. Chciało się po prostu palcem sprawdzić, czy nie namalowany. Tylko malutki, biały wąs lekko się znaczył na górnej wardze. Był wysoki, i wydawało się, że nie umie chodzić, że tylko do biegania stworzony. Opowiadano też, że w biegu sarnę dopędzał, goniąc ją i skacząc z kamienia na kamień, ot tamtędy w dół, po cykotach, jak się schodzi z Synyci do Czarnej Rzeki w stronę Bednarówki. Szczególnie zasłynął był z tego, że skakać umiał wysoko i daleko. A choć wtedy wszyscy u nas ze strzelbami i pistoletami chodzili, Dmytryk nie. Ot, tylko bardkę miał ze sobą i czasem jakieś pistolątko małe w torbie, od wypadku. Ale skrzypce to zawsze ze sobą nosił w bordiuhu.
Cieszyli się starzy. Nie mieli dotąd szczęścia z dziećmi, ale Bóg nagrodził. Nie wiedzieli — jak to zawsze rodzice biedaki — czy modlić się mają, aby zawsze pozostał taki piękny, czy aby się jeszcze rozwijał, rósł w siłę jak dąb. Ale niedługo trwało to weselenie.
Mówiono, że wtedy właśnie sam Pan Cesarz posłał tędy w góry tych mandatorów, kostiów różnych. Ale to nie tak było. Nie posłał on ich biedak, tylko tam w Burgu u siebie nie miał co zrobić z nimi, nie miał gdzie trzymać tej psiarni. Bo to i niezdałe jakieś, tępe i po głowie bite — tak mu się widziało. Więc zapchał ich w góry, gdzie, tak by się zdawało, nie trzeba wielkiej nauki ani rozumu. Ot, niech tam sobie pilnują granicy. A oni tu dopiero pokazali, że nie zanadto głupi. Tylko tam w Wiedniu musieli podłość swoją jakoś ukrywać i przed cesarzem głupotą się przykrywali, aby pańskie serce zmiękczyć. A tutaj pokazali swoje. Ciągle słali listy do gu-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/347
Ta strona została skorygowana.