Arendarstwo Czerdaka, to honor nie interes. Toteż arendarz Etyk i jego rodzina widywali głównie takich gości, co chronili się chociażby na galeryjkę od ulewy i zawiei, a nie takich, co by zamawiali coś, kupowali i płacili. Przywykli do tego, bo sami jak wszyscy inni paśli i doili krowy, sadzili ziemniaki, później kukurydzę, o tym tylko rozmawiali, radzi takim gościom i wdzięczni, że ich nie zapominają, odwiedzają. I cóż by mógł Etyk sprzedać w swej gospodzie? Mamałygę, mleko i bryndzę, to co każdy miał u siebie w chacie. Tylko raz na tydzień, jeśli się ktoś pośpieszył, mógł nabyć wielkie dziwo, białe bułki, bo Etyczka piekła co tygodnia. Czasem, nie częściej niż raz na miesiąc, Etyk sylabizował i tłumaczył swym gościom gazetę, która zwała się „Niedziela“, a rzadziej pozostawione przez któregoś z leśników czasopismo „Łowiec“. Na żydowskie święta Etyk stawał się uroczysty, opowiadał, ale tylko wybranym, podania o Żydach górskich, o chasydach, o wielkim Rabinie i młodziutkim Jekely, co szukał jego śladów i Bożej księgi w skałach. Etyk wyznawał, że jest podwójnie szczęśliwy, że nie mieszka ani na szczycie gdzieś pod wiatrem i w chmurach, ani na wsi, ni w miasteczku, w hałasie. Między ludźmi, bo na rozdrożu, a przecież „cicho“. Prawdę mówiąc, ani między ludźmi ani cicho. Samotna gospoda Etyka posiadała dwie gościnne izdebki, w każdej po dwa łóżka. Rzadcy bywalcy gospody, co sypiali na dobrych łóżkach, chwalili je, ale skarżyli się na huk Bystrzeca, że po nocach nie dawał im spać.
Na wesele w Krzyworówni wybierał się Etyk z rodziną jak inni. Tym gorliwiej pomagał Foce w traktowaniu i zapraszaniu.
Uroczyście, z naciskiem i poważnie powtarzał Foka formułkę zaprosin, łagodnie wciągając ludzi do karczmy lub podchodząc z wysoką szklanicą do przechodzących. Dwóch starych gajowych dworskich z Krzyworówni i dwaj przybrani synowie Foki, jak się mówi hodowańcy, byli mu w tym pomocni. Zaproszeniom i ugaszczaniu towarzyszyły radosne okrzyki i grzeczne wiwaty na zdrowie gazdy Foki, dziedziców i panny młodej. Co chwila odzywały się trembity, bez końca wiły się tęskne koloratury fujarek. Znów tyle rąk witało się z Foką z wszystkich stron, a on znów uwijał się jeszcze ruchliwiej niż na połoninie, jak gdyby mnożyły mu się ręce na podobieństwo gałęzi, podług sławnego a prawdziwego obrazu z Kosowa. Przecie z ugaszczaniem samym był kłopot niemały.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.