Gdy śniegi przywaliły poloniny, Dmytryk siadywał nieraz długo wieczorami przy watrze. W tej samotni podziemnej, w próżni niezmierzonego podziemia, ciemnego i niezbadanego, wśród pustkowia górskiego, pogrążonego w potopie zasp śniegowych, jakby jeszcze jedną warstwą przywalających góry — watra dlań była jak wymię życiodajne. Matczyne grało w niej serce. Soki weń z niej spływały. Zima tak stała jak ściana lodowa, niezmierna, sięgająca do nieba, dzieląca go od całego świata. Mroźne zimno płynęło zewsząd jak wielkie bezlitosne morze, wrogie wszelkiemu życiu.
A wśród tej pustyni śniegowej watra ogarniała go łonem gorącym, jak niegdyś matka żywotem go chroniła. Przemawiał półgłosem do watry, czasem słuchał, zasłuchał się w jej śpiew, w jej zawodzenie matczyne. A czasem nucąc, naśladował jej głos. Warzył kuleszę jęczmienną i przysmażał słoninę. Potem brał skrzypce lub fłojerę i wygrywał sobie lub wyśpiewywał wszystkie pieśni, jakie znał. Śpiewał przy tym tak głośno, jak mógł, aż czasem w podziemiach odhukiwało. Powoli zaczęły mu napływać, tłoczyć się do głowy, nieraz pod nutę watrowej kołysanki, pieśni i słowa nowe, których jeszcze dotąd nie słyszał. Układały mu się same pieśni o tym co było, o tym co będzie i jakby to być mogło. I wypieścił je tak, siedząc przy watrze w podziemiu, „wykochał“ pośród zimy śpiewanki nowe, świergotne i lotne jak młode jaskółki lub śmiałe, skoczne, a psotne jak kózki.
Lecz nie pomyślał nigdy, aby się skarżyć. Bo też i wyśpiewywał tylko dla siebie. I wiedział, że choćby jak tam hałasował, te głosy z podziemi nie dochodziły na zewnątrz, na połoninę. Choćby na połoninę całe armie przyszły, nie usłyszałby ich Dmytryk. I nikt też nie mógłby się domyśleć, że tu pod ziemią, w lochach, o których może od lat tysięcy wieść zaginęła, w tej samotni i biedowaniu lasowego, jaskiniowego człowieka, baśnie i pieśni się snują. Że siedzi tam młody śpiewak złotowłosy, zagrzebany wśród rumowiska głazów, zakopany, zasypany śniegiem, bez słuchaczy, bez słowa ludzkiego, bez innego głosu, prócz śpiewu watry. I pieśni wydumuje, kpi z kuckich prześladowców, a śmiertelną Babę Lodową wyzywa.
Gdy przestawał śpiewać, głucho było w podziemiu, jak na tamtym świecie. Zapewne niejednemu byłoby straszno, krzyczałby z przerażenia, aby strach zagłuszyć krzykiem. Dmytryk zasypiał spokojnie, budził się kilka razy w nocy i nucąc z cicha, watrę podsycał.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/351
Ta strona została skorygowana.