nymi, uśpione po jarach, przepaściach i derbach leśnych. Roił o nich, przypominał wszystkie. I wzywał je, swe Huki-strumienie, by rozbiły, zgruchotały okucia zimowe.
Huki! — — —
Gdzież wy?
Moje Huki. —
Gdzież wy me strumienie?
Braty, syny i prawnuki!
Czyż moc moja w was się pieni?
Hukiż! moje Huki!
Kędzierzawe wy junaki,
Wy hulaki — gruchotniki,
Jastre łowce — połowiki,
I watahy wy sędziwe
Zadumane orły siwe,
Diaczki boże i dzwonniki,
Ojce śpiewne, kazalniki
Huki! moje Huki!
Powiastuny i wieszczuny,
Grajki, mistrze pisankowe,
Leśne skoczki wiewiórkowe,
I tancerze lekkopylne,
Wody! Rody me wszechsilne!
Odezwijcie się z daleka!
Huki! —
Wyzwolcie mnie Huki —
Huki, moje Huki! — — —
Tak w ciszy nocnej górskiego przedwiośnia stary leśny dziad stękał pomrukiem falowym. Jękiem wołał, rykiem zdławionego mocarza pierś rozdzierał, zmagając się z lodami.
Nie wracał już Dmytryk tej nocy do jaskini. Siedząc na łęku, na dziale wodnym, wypatrywał jastrzębim okiem, uchem rysim wysłuchiwał, chłonął wielką szkoły słonkowej naukę, której od dziecka był ciekawy.
Zbiegł ku źródłom Probijnej, towarzyszki Białej Rzeki. Słyszał tam pełkotanie kroplinowe. Sączyły się krople, pukały do lodów, próbując się przebić, moc lodu wybadując. Potoki szeptem zwierzały się ziemi, lizały ziemię, ssały i chłeptały wodę ze śniegów stopionych. Potem znów cichły, zasypiały.
Dmytryk przebiegł przez szeroki grzbiet połoniny ku stronie Czarnej Rzeki. I usłyszał w potoku borkuckim pod Łukawicami uderzające co chwila poszumy rytmiczne, jakby od zegara wodnego. A tam gdzieś daleko w lasach, na południowej stronie, potok Popadyniec zagruchotał nagle kilka razy,