Co komu podał szklanicę, zachwalając, że piwo dobrze chłodzone, a Etyk uwijając się jak ojciec rodzony i najmita w jednej osobie, powtarzał: „oj, jak chłodzone, sam lód“, a tamten zaproszony nadymał się honornie: „Nie, dziękuję, nie mogę, za gorąco“. Inny znów gość przechwalał się: „Zostawcie, nie siłujcie, napiłem się ja tego piwa w swym życiu“. A kto mógł wiedzieć, czy kiedy w ogóle pokosztował piwa. Napracował się Foka, zmęczył się prawie, toteż młodzi hodowańcy, gdy to spostrzegli, dalejże łapać ludzi za porządkiem za plecy, przychylali szklanki do ust, aż każdy, czy chciał czy nie chciał, gol-gol wypił. Nie żartował także dworski pobereżnik Łukien, co choć człek niezły — dużo sierot trzymał w chacie — krzykliwy był taki, że wszystkich kłusowników wypłoszył. Co krzyknął któremu gościowi do ucha, to tamten łykał piwo, o mało się nie zachłysnął. Etyk cmokał, z zakłopotania, a Foka spojrzał kwaśno i zaraz zaprzestali, a drugi pobereżnik Semen, jak to Bojko, ciężki i zgodliwy, tłumaczył: „Oj, tak zapraszać trzeba, zapraszać długo“. Widząc to goście ocenili, że Foka nie szczędzi czasu, szanuje obyczaj, a mody nowej się strzeże. Popijali raźnie. Jeszcze długo ciżba ludzka tłoczyła się wokół Czerdaka, po galeryjkach, na schodkach i u zejścia na drogę. Zatrzymywały ją pogwarki, opowiadania, szeregi ciekawych zapytań i nowin. Z daleka wyglądała połonina, żebra skalne owijały się mgłami, a w dole Bystrzec rwał, szumiał i pienił się.
I dalej w dół toczyła się rojnie i gwarnie ludzka i bydlęca ciżba. Jak strumienie wlewają się do Czeremoszu, tak z wszystkich płajów wlewały się fale chudoby na drogę nad Czeremoszem, wypełniając ją po brzegi. Tysiące krów i koni, nieprzejrzane czeredy owiec posuwały się z wolna naprzód, pozostawiając połoniny. Tylko tu i ówdzie w odległych od siebie samotnych zymarkach pozostali pasterze z bydłem przy sianie, którego nie można zwieźć z powodu wysokości i braku dróg. Zostaną tam do Bożego Narodzenia, a inni przyjdą do siana z bydłem na przedwiośniu przy końcu lutego. Może patrzyli tęsknie za odchodzącymi, może szukali ich oczyma daleko nad rzeką, na drogach? Jedyna pociecha, że karmią swą chudobę sianem tak miękkim, czystym i soczystym, jakiego nie znajdziecie po wsiach. Także z drogi ten i ów zadzierał głowę ku wierchom, jakby mu za mało było całego lata. Nasi wędrowni pasterze posiadają coś, czego nie mają ani ludzie osiedli ani koczownicy. Są swobodni, wędrują
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/36
Ta strona została uwierzytelniona.