rając się lasami i jelenimi ścieżkami, płosząc po drodze głuszce, łopoczące skrzydłami jak płachtami, podsunął się tak aż pod chatę ojcowską.
Było raniutko przed świtem, gwiazdy już zbladły, gdy ze skraju puszczy zobaczył, jakby wierzchołki świątyni, rosochate, rozczapierzone, pokryte jasnym liściem, konary bukowinki Wasylukowej. A pośród nich powyginane dachy ojcowskiej grażdy. Dalej zaś ku północy, wysoko na Prosicznym zieleniła się jeszcze potężniejsza bukowinka Szkindowa. Wiedział, że tam, gdzie po dwa prastare bliźniacze buki się zielenią, jest tajemnicze, ukryte w zagłębieniu źródło i koryto-poidło. I tam po wodę przychodzi czarnooka Szkindowa dziewczyna. Stał tak i patrzał, jak na największe dziwo. Na pewno gdyby mu zimą na Hostowym albo daleko na Czarnohorze ukazało się było roziskrzone, światłem wirujące, zamczysko smokowe, nie dziwowałby się tak bardzo jak teraz, gdy zobaczył swą chatę i rodzone bukowinki. Nagle zazula zadzwoniła gdzieś w dole w gaju nad Riczką swój pierwszy poranny hejnał. I zaraz rozśpiewały się zbudzone przez nią kosy, zięby i wilgi. Na chwilę cudem jakimś odwróciły się, cofnęły się listki jego doli. Sam nie wierzył, że stał się człowiekiem lasowym. Tak bowiem zawsze wysłuchiwał od dziecka tych głosów ptaków o świcie. Było mu teraz jak wtedy, kiedy na Zwiastowanie chodził raniutko z ojcem, do cerkwi aż na Krasnojylskie miejsce. Jedno nabożeństwo odprawiały po bukowinkach i gajach kukułki i małe ptaszki, a drugie ksiądz z diakiem i gazdami w cerkwi. Nieśmiało wchodził do wnętrza cerkwi rozjarzonej światłem świec woskowych. I teraz jeszcze z większym nabożeństwem, żegnając się znakiem krzyża i wznosząc ręce ku wschodowi słońca, wchodził do swej bukowinki. Na przywitanie uderzał buczyska bliźniacze po pniach, jakby starych druhów po plecach. Wchodził do swego osiedla, które choć jemu świat się przewrócił, stoi tutaj, nie zapadło się jeszcze i nie rozwiało się jak mgła.
Ale — zatrzasnęła się przed nim brama więzienia puszczowego, gdy już wychodził na wolę.
Chata była pusta i zaryglowana, mieszkańców i bydła nie było. Widać było, że św. Jurij już był lub zbliżał się i że wszyscy wyruszyli z bydłem na wspólne pastwisko dla przepędzenia bydła przez ogień, dla wiosennych praktyk i wiosennego świętowania. Nie mógł tam pójść i tu czekać nie mógł. Wyrył tylko toporem przed progiem chaty swój znak słonkowy
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/365
Ta strona została skorygowana.