sodrzewu, śledząc i wytężając uwagę. Bo choć routy puszkarskie i wojskowe rzadko zachodziły w wysokie połoniny i to chyba na jakąś umyślną, wielką obławę, to jednak każdy z junaków znał dobrze te dzieje pochodu szubienic w góry. Wiedział, że szubieniczka wszędzie czuwa i nie miał ochoty biegać przez „gasję“, to jest ulicę z pałek leszczynowych, przeznaczonych dla dezerterów.
Podszedłszy bliżej, nawoływali się trzykrotnie, stosownie do pory dnia: piskiem jastrzębia lub furkotaniem sowy. Ujrzawszy się wreszcie, o ile nie byli znajomi, oglądali się wzajemnie długo i bacznie, wypytywali z daleka jeden drugiego, czasem z pistoletem w ręku, z palcem na cynglu lub z bardką podniesioną, a przybliżali się tylko na odległość rzutu toporem. W końcu zawierali znajomość i pobratymstwo. Znajomi zaś witali się serdecznie, hucznie śmiejąc się, prawie płacząc, ściskając i potrząsając dłonie, nieustannie krzycząc sobie pytania i odpowiedzi, grając na fłojerach, tańcząc i wiwkając, dzieląc się żywnością, tytoniem i prochem.
Gdy już utworzyli rój cały, gwarzyli sobie, radzili. Radzili, skąd wziąć watażka. Bo jak pszczoły matki, potrzebowali watażka, aby im wskazał, co mają zrobić z biedą i z siłą, ze swą niedolą puszczową i z junacką słobodą. Niejeden z obcych zawołoków był nędzarzem, a nie miał w górach rodziny ani pobratymów. Niejeden zaś, choć i zamożny chłopiec wierchowiński nigdy nosa poza góry nie wychylał, a nawet dalszych osiedli górskich już nie znał. Musiałby zatem krążyć wciąż koło własnej wsi, koło własnej chaty. I tak wpadłby niechybnie w ręce puszkarów. Więc niezbędny był watażko. A musiał to być chłop nie tylko śmiały i mocny, lecz także bywały, doświadczony i bystry. Jeszcze lepiej było, jeśliby się nadarzył człowiek uczony, jak mówiono „hłubokoukij“, albo nawet świadomy przymówień, czarów, z wieszczuńskiego rodu.
Siedzieli tak młodzi, obdarci wygnańcy tam wysoko na połoninie Łostun, na zachód od źródeł Czeremoszu. I tam gdzieś na skraju ogromnych, daleko rozciągających się gęstwin i lasów kosodrzewiny, tuż przy połoninie, wypalili sobie wśród żerepu niewielką polankę, pryłuczkę. Rozpalili watrę i piekli nad ogniem mięso z jelenia, ubitego maczugą przez myśliwego Kudila. I tam przy watrze opowiadali sobie o swoich przygodach i czynach, o ucieczce i o zimowaniu. I radzili, radzili długo nad tym, jaki by watażko im był potrzebny.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/368
Ta strona została skorygowana.