Pośród pól kukurydzy albo wśród wysokich fasoli jaskrawią się nieraz latem po ogrodach podgórskich długimi smugami maki: różowe, białe, czerwone, purpurowe. Jedne nierozwinięte, stulone w sobie, inne rozwarte, wyciągające barwne ramiona, inne wreszcie z opadającymi płatkami. Ot tak jaskrawią się w pamięci ludu te wspomnienia o junakach, chociaż ich wnuki i prawnuki już pomarły.
Byli tam wtedy między nimi — jak przekazują — ci sławni zbiegowie wojskowi: Czuprej! — Kudil! — Łyzun!
Ktoś może by myślał sobie, że to jacyś niemrawcy, ot dezerterzy. A to wojacy byli prawdziwi, nie kamaszowi. Krzyknij na nich, to zaraz polecą ci wojować cary i zdobywać grody, choćby i sam Carogród.
Od jesieni już siedział tu w schowku Martyszczuk, młodziak, niemal dzieciuch — ale chwat. Postrzelił jakiegoś komisarza lasów niby to cesarskich, wysokiego dostojnika z gubernium. Martyszczuk był myśliwym, szedł sobie lasem, za śladem zwierzyny, sam jeden, ze strzelbą tylko. A pan komisarz w towarzystwie dostojników i puszkarów. Martyszczuk wcale nie szukał zaczepki, ale panek zawołał:
— Hejże opryszku! Po naszym lesie cesarskim łazisz i kradniesz?
Chłopczyna Martyszowy odpowiedział jak dorosły człowiek:
— Panku! Las to boży i ludzki z pierwowieku, nie twój. Prędzej tyś złodziej niż ja, gazdowskie dziecko! —
Wtedy panek zakrzyknął na puszkarów:
— Hola! łapcie tego zucha! wiązać go! —
Takich żartów chłopiec nie znał wcale. Strzelił bez namysłu. I tak świetna komisja się nie udała, a Martyszyna uciekł między chłopców lasowych.
Był tam jeszcze dalej gazdowski chłopiec Dunia z Żabiego, który zbyt śmiało upominał się o należność od jakiegoś strażnika celnego. Strażnik zmykał na koniu, a Dunia leciał za nim i krzyczał, że całe Synycie słyszały: „Nie puszczę cię, nie puszczę, oddaj mi moje!“ I dopędzając, chwycił konia za uzdę. Celnik zsiadł z konia i harapem uderzył przez głowę Dunię. Ale Dunia tak go rąbnął bardką, że ten już został na miejscu. Widziało to wielu ludzi.
Młodemu Bulidze groziła niechybnie szubienica, bo na chramie w Jasieniowie — choć może po pijanemu — śpiewał sprośne piosenki, wyśmiewające i wyzywające mandatora, a jak
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/369
Ta strona została skorygowana.