sporo, ale nie są bezdomni. Nie są jednak na zawsze wtłoczeni w swój kąt, jakby w klatce, a przecież przez to, że posiadają stałe siedziby, nie są pozbawieni miernika wysiłku i pracy, nie znanego koczownikom. Także pasterze, którzy pozostają w zymarkach miesiącami, choć nie mają do kogo słowa przemówić, czynią to z własnej woli dla swojej własnej chudoby, chociaż dnie coraz krótsze, choć ciemność czyha zewsząd i choć czasem podczas powrotu przed Bożym Narodzeniem muszą podkładać krowom pod nogi koce, aby wybrnęły z zasp. I ci, chociaż nie są przykutymi do chat „domarami“, nie są przecie koczownikami. Bo tak sobie tam daleko na górze wymarzą, odnowią i oczyszczą chatę, sąsiadów, rodzinę, towarzyszy i dziewczęta, nawet cielęta i źrebięta, które zostały w domu, tak to sobie wszystko wymalują, jak najlepszy malarz z Kosowa albo z Riczki. Tylko, że malarz lubi ukraść, czy nogę czy rękę czy plecy, a gdy go ganią, wykręca się, że nie widać, bo zasłonięte. A tym samotnym z zymarek obraca się obraz z wszystkich stron i kręci się tak jak świat na tratwie pod Sokolską skałą. Są w ciągłym śnie i tak jak młody pies we śnie raz radośnie zaszczeka jakby już-już doganiał i chwytał zająca, a zaraz potem zajęczy boleśnie, jakby mu uciekł w ostatniej chwili, tak u tamtych z zymarek tęsknota raz zaszczeka wesoło, a raz zaskowyczy.
Cienie czaiły się, skradały się, postępowały drogą, a miejsca oświetlone słońcem uciekały. Przeto pochód pośpieszył się, a ludzie wymykali się z Czerdaka. Raz jeszcze błogosławiło rozłączeniu skłaniające się ku Czarnohorze słońce, łaskawe, pobłażliwe, grzeczne. Niejeden z pasterzy oglądał się, po czym obracał się na drodze całym ciałem i kłaniał się w pół. Zapewne niejeden mruczał modlitwę tak czy inaczej: „Słoneczko święte, lice Hospodnie, Wyście gazda światowy, watah doskonały, a nas znosicie-cierpicie od dawna i ciągle jeszcze. Z mraki wyprowadźcie, obrońcie i sława Wam. Amen.“
Gdy Foka był zajęty zapraszaniem i częstowaniem, konie jego i towarzyszy stały uwiązane promieniście wokół Czerdaka, wysoko nad topielą szumiącego Bystrzeca. A właśnie przechodziło jeszcze drogą stado koni, wracających z połoniny. (Warto pamiętać, że jeszcze po latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia w samym Żabiem było więcej koni niż w nowszych czasach w całym powiecie.) Konie w stadzie szły dotąd równo, rozważnie, prawie jak w zaprzęgu. Tylko źrebię-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.