Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/373

Ta strona została skorygowana.

zamiast tego, tam przez pół roku... — Baj Fuss, Baj Fuss, Baj Fuss. — Od rana do nocy, jak młyn, a i nieraz w nocy na łóżkach — tak nas gzycyrują.
Sam siebie nie poznawałem. Czy gorączka jaka mnie źre? Czy czart mnie takie pańskie sztuczki pokazuje? Czy może ja u samego Archijudy na służbie? Żeby tak ze mnie, samego Czupreja, rodu junackiego, zrobić takie bydlę. Tak jak w szwabskich krajach, na dołach, gdzie nie ma wody, psa wstawiają w klatkę z młyńskim kołem, a biedna kotiuha podskakuje coraz prędzej i porusza koło. I tak ciągnie, z wywalonym językiem, dyszy, charczy, a wciąż na jednym miejscu skacze. Aż nogi sobie do krwi pogryzie, aż się wścieknie.
Tak i ze mną coś się stało. Zamurowało mnie. Sam już niezdolen jestem teraz powiedzieć. Czy może dusza gdzieś sobie poszla i z daleka się przypatrywała, a ciało tu sterczało? Wygląda, że tak. — Słowa z gęby nie mogłem wydrzeć. A czasem mnie taki śmiech napadnie. Czasem chcę mówić, ale mi coś nie daje. Siedzę tak koło okna, patrzę na ścianę. Co kto przyjdzie i gada, słyszę, ale co powiedzieć — nie wiem. Kolbą mnie dobrze szturchają, kurują mnie tak, pomagają, bajonetem kłują, abym przemówił. Na darmo. Major sam przyszedł. A ja nie wstaję, nic. Patrzę na tę ścianę szarą i jeszcze więcej mnie korci skoczyć tam na dół.
Powiada on, major, po czesku: Oho, już i tego górska durijka źre i pali. A szkoda. Taki to nieszczęsny, zatracony naród te opryszki...
Sam tak powiedział. I zakomenderował:
— Do szpitala. —
Zwiędły byłem taki, kroku stawić niezdolen. I zawiedli mnie siłą-mocą gdzieś do jakiejś niedużej, białej chaty piętrowej. Myślałem, że już na śmierć. Niech będzie. Ubrali mnie w biały chałat śmiertelny. Koniec! Tam było naszych chłopców niemało, każdy tak jak ja oniemiały i pozieleniały jak upiór, łyska okiem jakby z grobu. A niejeden krwią rzyga, dławi się krwią.
Trochę dalej, naokoło szpitala ciągnęło się ogrodzenie, wysoki biały mur. Szpital był na piętrze, i na dole widać było mały ogródek.
I już mnie coś trochę jakby popuściło. Przybliżała się wiosna. Co się we dnie przez okno na trawę tę napatrzę, jak rośnie zieloniutka, to mi już lepiej. W nocy mi się już krówki, owieczki widzą. A rankiem już gadałbym. Ale jak wejdą war-