ty, te kaprale, łapiduchy, felczery, jak zaczną się kręcić i szwargotać, krew się zbiega. Oho! znów gęba się zamknie.
Na dole mieszkał wachmistrz służbowy od szpitala, felczer się to zowie, z żoną, z dziećmi. Miały być ich Wielkanocne święta, toż oni wynosili bety, pierzyny, poduszki, koce. Trzepali, czyścili i cięgiem po ogródku się uwijali, szwargotali po niemiecku, czort wie co. Wszystko widziałem przez okno. Aż raz wynieśli całą dużą blachę z kwiatami. Każdy kwiat w osobnym glinianym garnku.
Było na co patrzeć. Kwiaty bialutkie i niebieskie. Kieliszkowate, podobne jak nasze boże świeczki, ale jakby sytsze i pełniejsze. I zapach poszedł od nich! Jak mnie tym zapachem zaleciało! Wierzcie albo nie! Całkiem mnie pokręciło w środku, jakby grom we mnie uderzył. I dusza wróciła do mnie. Wdarła się do ciała jak wiatr. Prawdę powiem, już ot tu byłem, na połoninie wysokiej. Jak nie krzyknę, jak nie zarechocę — jakby koń Doboszowy zarżał w Czarnohorze. Jak zatańczę, zatupocę nogami, zaśpiewam, zadudnię głosem tym, aż szyby szpitalne dzwonią:
Na wysokiej połoninie czerwienieją szyszki
Cóż! pójdziemy pobratymy tej wiosny w opryszki?
Co tam było gdzie naszych chłopców, huknęli wraz ze mną:
Wyrobimy toporczyki, bułatne topory,
Skarby sobie otworzymy, zamki i komory.
Jak to wszystko zacznie się ruszać, kręcić, śmiać, huczeć i hałasować. Hospody! jakby kto ogień pod nich podłożył. A ja jak skoczę do sieni, porwę na siebie jakiś gruby płaszcz — ot ten tu. Jakiś półmarod miał teraz wartę. Sprzeciwił mi się. Jak go nie świsnę w pysk. Odebrałem mu ten karabin nabity. Wracam do cymbry szpitalnej i jednym machem, buch! wyskoczyłem przez okno. A oni wszyscy, jeden po drugim za mną. Czy zdrowy, czy chory, jak jabłka z worka, przez okno się wysypali. Lecimy prosto ku murowi. Ale tymczasem felczer, szarże i warty alarm zrobili. Dopędzają nas koło muru i dalej okładać kolbami, łapać, trzymać, nawet z muru za nogi ściągać. Mogli sobie tych słabszych ciągnąć, ale nie mnie. Dwóch jakichś napastliwych przyczepiło się do mnie, to jednego kolbą po głowie, a drugiemu bajonetem w brzuch. Krew ich zalała, już tam zostali pod murem. Zaczęli ich inni podnosić,