łem kogo to zabijać i za co. Ot! nie moja to rzecz. Ale za to mnie wytłukli. Oj! Gdzie jaki kij był, wpakowali mi w tę moją biedną huzycię. To — prawdę powiadam — istny jakiś męczennik święty, a nie prosta huzycia. I żeby to raz, albo dwa! Ale ciągle. Ot jak się ta dola-wiedźma do kogo przyczepi! To już go motłosi, to go źre, ssie jak pluskwica.
Co kijów, tak na boku, na to nie ma rachunku. Ale były dwie główne parady: z bębnami, z generałami, z wszelaką oślą szkórą. Gasja to się nazywa, to znaczy po szwabsku ulica. Twoi koleżki stoją w szeregach, a ty masz iść krokiem przez tę niby ulicę. Oni trzymają pałki. I mają rozkaz — muszą dobrze cię łupić.
A wszystko to — powiadają — za moje zuchwalstwo. Tylek niech cierpi za ten pysk! No — i prawda — za uciekanie także. Bo sobie przysiągłem: wy w tę stronę — a ja w tamtą.
Biegałem raz przez gasję. Zanim miałem biegać, wykrzyknąłem tym moim kamratom tak, że starszyzna cała słyszała:
— Bij sobacza szkóro! Wal! bo z tego twój tato chleb będzie jadł. Ty oraj tu mój tyłek! A twój tato, tam w chacie gówno w zęby weźmie! —
To jeden bił. Bił jak się patrzy. Cóż? Służba. A drugi tylko tak machał pałką, aby się zdawało, że bije. Niezłe chłopczyska. Rzadko który taki, aby z serca bił. Ale nad głową im stoi Herod taki z czakiem strzepichatym. I wrzeszczy:
— Wal, wal psi synu. A nie, to zaraz sam pójdziesz przez gasję! —
Spuchł mi ten tyłek, męczennik boży, jak góra. Dawali potem leki jakieś i bandaże przykładali. Taki to u nich tam porządek i przepis. A ja, jak tylko ocknąłem się w szpitalu, już sztudyrowałem jakby znów uciekać. Myślałem: połamiecie patyki, a da Bóg nogi swoje i zęby wszystkie, a ja ucieknę. I uciekłem. Ale nie byłem jeszcze w tym akuratnie wypraktykowany. I znów mnie pojmali. Ot tam na Jasienowie — te puszkary. I bili. I w regimencie znów była gasja. Poplułem wtedy dobrze krwią. Wszystkie hofy krwią moją tam pomalowane. Ale nie takie znów licho było z tym. Nauczyli mnie rozumu. Już teraz nie uciekam tak na blind! Już gzycyrkę robiłem wesoło, dobrze — sztram. A w głowie ciągle mam swoje. Wszystko sobie przygotowałem. Ułożyłem w głowie dokładnie; gdzie nocą iść, a gdzie dniem, gdzie przeczekać, gdzie odpocząć. No i już tu jestem od zimy. —
Łyzun skończył. Ale choć opowiadał żwawo i wesoło, choć
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/376
Ta strona została skorygowana.