Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/377

Ta strona została skorygowana.

i słuchacze śmiali się niemało, w końcu jednak jakaś cisza ogarnęła ich wszystkich od tego opowiadania. A Łyzun jakby się dziwił trochę, bo przecie nic smutnego nie powiedział.
Po chwili jednak ten i ów zaczął go rozpytywać o gasję.
Stary, ogromny Klam Bojczuk wstał, dorzucił żerepu do watry, wziął z niej węgle do fajki. Odezwał się po raz pierwszy. Ucichli wszyscy, słuchali chciwie. Klam pykał długą, mosiężną, zakręconą fajkę, poprawiał węgliki i mówił:
— Roznosi mnie za ciebie, młodziaczku. Pękam bratczyku, gdy to słyszę. Ty synku żartujesz, że tyłek twój święty, a ja mówię prawdę, że tyś chyba czerniec i ugodnik, nie junak. Albo może najprędzej półgłupek jaki.
Kto by z dawnych ludzi, z dawnych junaków na takie pozwolił. Za dawnych czasów nikt nie śmiał tknąć ręką naszego człowieka. Mógł go oszukiwać, podchodzić z daleka. A z bliska — to wara!
Powiem wam coś i ja! Niech będzie! Jak tylko cesarskie prawo nastało lat temu blisko czterdzieści, złapali i mnie do wojska. Ja i słowa do nikogo się nie odezwałem. Zaczepki żadnej nie szukałem. Ale tam dali mi jakieś czako — czy jak się ta bieda nazywa — na głowę. Zatem ubrałem to, jak mi było wygodnie. A taki wymoczony, mąką jakąś wybielony oficyrko podchodzi i chce trącić mi to czako do góry. Ja byłem chłop basztowy. A to oficyrko, biedota, niedużo powyżej pępka mi wystawał. I o nos mnie, niedola, zaczepił. No! To była jego ostatnia zaczepka. Rozwaliłem mu kolbą czerep. Mózg się rozleciał na wszystkie strony. A potem zaraz nasza Feldkompania rozleciała się — ze strachu. A ja, bez pośpiechu — cóż? — miałem czas — w mundurze i z karabinem aż tu doszedłem.
I parzyłem ich przez tyle lat tego życia lasowego. Ale ot! widzicie, tymczasem oni nas wyparzyli. Tymczasem. — Bo to nie dzisiejsze dzieje i nie dzisiaj się skończą. Tylko to wam mówię. Serce stare mnie gryzie, że zamiast ich stąd wymiatać, wypalać, parzyć na każdym kroku — jak to dobrze tamten młodziak powiada — wy uciekacie w góry jak wilki. Co mówię? jak ten pies parszywy, pobity. I jeszcze się cieszycie, żeście uciekli. —
A Bóg to widzi, nie parzy ich gromem, znaku nie daje. —
Było już południe. Zrobiło się duszno w lesie kosodrzewiny. Gdy tak gwarzyli, od strony zachodniej oznajmiła się dalekim grzmotem burza wiosenna. I przyleciała na chyżych skrzy-