Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/393

Ta strona została skorygowana.

dreptało. Mówili zatem nieprzyjaźni ludzie: — Oj dobre to serce, dobre a szczere, tylko, że nikt nie śmie kichnąć przy tej wiedźmie smarkatej. A brylant tak świeci, że każdy oczy trzyma zażmurzone, ani łypnie. —
Ołenka jednak nigdy nie dbała, co kto o niej powiedział, nie słuchała tego. Ją obchodziło tylko, co ona mówi. Bywało, słowo lotne wypuści:
— Bo — ja — wam mówię sprawiedliwie —
to już cały ród Szkindowy, czy stary, czy mały (i to każdy nie byle jaki) wszyscy grzecznie słuchali, nabożnie głowami kiwali. Chłopcy nie śmieli, broń Boże, ani przybliżać się do Ołenki, ani żartować z nią. Bo taki, co próbował, od razu dostał bardką czy po prostu laską, a czasem słowem ostrym już tak go rąbnęła, że go zamurowało. Aż śmiech było patrzeć, jak Dmytro musiał godzić pobratymów z Ołenką. Nie rozumiała żartów, śmiać się nie lubiła i nie dziwiła się niczemu. Zgrabna była i chyża, tańczyła lekko jak mgiełka, ale chłopcy bali się z nią tańczyć. Biegała, skakała, krążyła jak jastrzębica bojowa, zawsze patrząc prosto przed siebie, zawsze wyprostowana i śmiała. Najpierwsza była do konia — tak, jak jej prababki. Gdy siadła na górze na Prosicznym, to migiem zleciała w dół po stromej ścieżce. A tak pędziła konia, że wicher świstał, ziemia drżała, a koń dyszał, stękał i rzężał ze zmęczenia i z przerażenia. A Ołenka ledwie nań spojrzała. Tylko jeden Dmytro umiał ją pobudzić do śmiechu i do wesołości. Gwarzył z nią, opowiadał jej, czasem śpiewał, bo najlepiej go słuchać umiała. Gdy daleko od osiedla ukryli się gdzieś w gęstwinach leśnych, śmiali się razem serdecznie i głośno jak dwa górskie potoki. —
W owym czasie Dmytro nieraz w chacie ojcowskiej przesiadywał, tulił do siebie te starowińskie lica od łez wilgotne i serca starowińskie. Czulił się z nimi, jak to niegdyś mały Dmytryk się czulił. Witał też bukowinki swe, każdego buka pozdrawiał i obejmował.
Wtedy też w chacie ojcowskiej poznał się z młodziutkim wieszczunem żydowskim, którego Dmytrowy ojciec w góry przyprowadził i jakby syna przygarnął. Młody żydowin, jasnooki, blady chłopiec, była to głowa słonkowa. Poważny jak starzec, różnych wynalazków i mądrości świadom. Sam chodził po puszczach, bez broni, a nie miał lęku, nie troszczył się o siebie. Radość to była największa z nim gwarzyć. On to opowiedział Dmytrowi, że istnieje od samego Boga objawione