Przeskakiwali przez skały i progi lekko jak pliszki. Czasem korab zsuwając się przodem i skacząc z haby zanurzał się w głębię jak ptaszek białobrzuszek. To znów strzeliło jak z harmaty, z hukiem spadały kłody z progu skalnego, pieniła się woda. Tak w gęstych mgłach, niewidzialni i nie widziani przez nikogo, dotarli na Zełene. Tam dopiero wynurzyli się z mgieł i poranne niebo błękitne im zajaśniało. Sunęli dalej miarowo równym łożyskiem. Wówczas ten i ów pasterz hołowski, który wypasał tam wiosną trzody gazdy Graka-Januszewskiego, wypędzając je raniutko na paszę zobaczył całkiem z bliska dziwotwory.
Pierwszy korab był cały czerwony. Rusztowanie miał obite czerwonym suknem, a na wierzchu świeciły rozciągnięte białe skrzydła płócienne. Z wzniesionego pyska wystawały jak kły i zęby zaostrzone żerdzie i pale. Kraśny był ten latawiec, ino że umieszczone z tyłu wiatraki płócienne furkocąc od razu nasypały strachu pastuchom hołowskim. Jeszcze straszniejszy był korab — niedźwiedź z wyszczerzonym pyskiem. Tak dyrdał po falach w prawo i w lewo i tak tym pyskiem ciskał, jakby szukał, kogo ma połknąć. Czasami otwierało się okienko jakieś w brzuchu niedźwiedzim i stamtąd wyzierała głowa ludzka już połknięta. Ale o dziwo, ta głowa nie krzyczała, nie wrzeszczała o pomoc, wykrzykiwała wesoło, przekornie.
W popłochu zapędzali krowy pastuchy, uciekali od brzegu. A gdy już byli dość wysoko na wzgórzu, dojrzeli jak czarny i groźny dzik, jak gdyby zdyszany, machając chwościskiem, dopędzał na rzece swoich pobratymów czortowskich. Pastuchy zmykali, zmykali, a junacy płynęli dalej.
Płynąc przygrywali na fłojerach do wtóru powodzi Czeremoszowej, co dudniła jak potężna kobza. To znów, gdy nieburzliwe było łożysko, tańczyli sobie. Gdy przybliżyli się do puszczy, która wówczas pokrywała całą kotlinę żabiowską, i do potoku Słupejki, gdzie była rogatka puszkarska i gdzie puszkary na małych darabach trzymali straż nieustanną, zagrali w puzony wojskowe. Nie tylko puszkary, całe Synycie i inne osiedla lęku zakosztowały, gdy rozległ się ryk trąb, gdy na biało-zielonej fali zamigotały w słońcu białe skrzydła smokowe, a z tyłu za smokiem pojawiły się kudłate potwory. Opryszki palili do puszkarów i strażników. Powkładali strzelby do pustych berbenic, aby huk był tym donioślejszy. Porozbijali zastawy toporami, a wyskakując z korabi, tych puszka-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/402
Ta strona została skorygowana.