okrzykiem zawrzał cały zabrany lud Jasienowa: „Na Kuty! Na mandatorię! Na posiepaków!“
Zanim Dmytro dał znak, wszystko tłumnie gorączkowo tłoczyło się na daraby. W tym zamieszaniu niektórzy wpadali do wody, lecz znów wyskakiwali i, choć zmoczeni, czepiali się darab. Wśród huku fal niosła się po Rzece i rozbijała się po górach pieśń:
Ileż będzie, Wasyluku, twego towarzystwa?
Tak jak w naszych bukowinkach zielonego lista.
Zapewne, już kilkadziesiąt lat temu, mało kto chciał wierzyć tym gadkom i opowiadaniom o najściu latawców falowych na Kuty. Bo już i wtedy nadłamany był naród gazdowski, wgnieciony w ziemię i trochę ogłupiały. Powoli zapominał, co niegdyś wiedział, a mało czego się uczył. W czasie opowiadania — co prawda — jak i dzisiaj — wierzono powiastunom. Tym bardziej znajdował wiarę Andrijko. Ale potem, ludzie patrzyli jakoś jeden na drugiego, głowami kręcili. Na drugi dzień zaś nawet już wymyślali. Wymyślali przecież i samemu Andrijkowi — na wszelki wypadek, aby ktoś nie pomyślał, że są zanadto głupi, bo łatwowierni.
W nasze dzisiejsze dni nie tylko o watażku Dmytrze, ale o powiastunie Andrijku pamięć powoli zanika. Któż zechce teraz tego słuchać? Tym więcej, że niejeden syn Wierchowiny zielonej — z musu, nie z junactwa — świat nogami przemierzył od Francji do Amuru, od Adriatyku po morze Lodowate. Także przez ocean, tam i z powrotem, za drogie pieniądze ten i ów dał się przewieźć jak kot w worku. I dobrze widział, jak wszędzie ten sam czart, smok Archijuda, króluje, bez fatygi maszynami krew z ludzi pompuje, w kotłach wielkich warzy, na skarby dla siebie i dla swoich smocząt kłańczastych przetapia — sczezłby! Jak tylko jedną katownię ludzie biedni gołymi rękami i czaszkami własnymi rozwalą, to ten ci taką drugą postawi, że niebo zasłania.
Cóż więc za honor wielki, że kiedyś tam jakąś katownię w Kutach rozbili nasi junacy?
I właśnie widać tu, jak to w tej łysej, sękatej głowie Andrij-