Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/407

Ta strona została skorygowana.

kręcały się szczęśliwie na zakrętach i cieśninach, dopłynęły do skały Sokolskiej.
Jak tylko wodospad potoku Sykawka, spadając z góry do rzeki i obryzgując pianą korabie, zasyczał z lewego brzegu, wiedzieli już kiermanycze, że najcięższa zbliża się chwila. Boć ta wiedźma, skała Sokolska, nawet wodę tam czaruje i więzi w zatoce. A chrześcijanina naprzód wirami zaciągnie, potem szeptami otumani, chwyci w kły skaliste, głowę mu i kości o głazy roztrzaska i wypluje w fale jak szmatę krwawą.
Wpłynął pierwszy Czuprej swym korabiem smoczym w łono skały, w niesamowity rozgwar biesowy. Już mąciła mu zmysły czarodziejnica. Już miała powódź cisnąć smoka niesławnie ku głazom. Furkotały wiatraki, chybotał się i sprzeciwiał czerwony smok. Ale powódź gnała, a skała ciągnęła wirami bez zmiłowania. Nie zląkł się Czuprej, dopuścił smoka tuż-tuż pod skały, o dłoń, o palec, przeżegnał się, szczerze a głośno zawołał do świętego Mikołaja falowego. Wsparł się o kiermę aż kości zatrzeszczały, aż ból nim szarpnął od jąder ku sercu. Pocisnął kiermą darabę na prawo, ku wołoskiemu bokowi. Skrzypnęły, zajęczały kłody, zastękał smok, rozbite fale pieniły się, syczały i bełkotały. Oddalił się tak powoli od tych westchnień kuszących, szeptających w mroku, wypłynął na jasne. A kiedy już wyrwał się skale biesowej chwycił kiermą fale za kędziory, za nim równo i gładko, jak gdyby wodnym gościńcem utorowanym pomknął Martysz i następne daraby. Stąd już bez przeszkód płynęli ku Kutom. Słońce zaszło, gdy mieszkańcy miasteczka zobaczyli dziwotwory na falach.
Na lewym brzegu rzeki jest miasteczko Kuty, prastara osada, podówczas siedziba i stolica Ormian. Oni to w owe czasy skupowali konie i bydło w górach, oni też od wieków już stadami całymi kupowali kozy. Dawali niezłe zarobki gazdom górskim, a sami jeszcze lepsze ciągnęli zyski. Z dawien dawna górskim szlakiem przez Czarnohorę przewozili na koniach wyprawioną skórę safianową na wielkie targi węgierskie aż do Debreczyna. A gdy ich karawany wracały do Kut, przewożąc dukaty i wszelką kramszczynę na koniach, niejedna bardeczka, z ukrycia rzucona, ich dosięgła, a drapieżne ręce sięgnęły po złoto. Jednak Ormianie ci to mądrzy ludzie byli i zaradni. Nieraz śmiało stawali, umieli się bronić w potrzebie. Stąd także niejedne kości zbyt pochopnego napastnika zostały tam gdzieś w pustkowiu na płaju w Czarnohorze. Ale nie było