Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/421

Ta strona została skorygowana.

Co słowo padało, tym głębsza cisza była, tym bardziej groźna.
Poklękali towarzysze Dmytrowi, poklękali mimo woli niektórzy puszkarze. Razem odpowiadali chórem powoli:

A źródło święte Jej grało, w sen kołysało. —

Znów mówił watażko:

We śnie malutki Jezus-Dziecina tak to Jej wypomina:

Ty śpisz, mateńko, mąk moich nie czujesz, mych ranek nie widzisz —

Dotąd cicho jeszcze było między puszkarami. Ale nagle wyleciał schodkami mandator z głową nakrytą grubymi kocami, otoczony kuckimi posiepakami jakby obręczą. Opomnieli się, zerwali się puszkary, podsadzili mandatora na mur. A potem sami zaczęli powoli chyłkiem i cicho przez mur się wymykać ku ogrodom, ciskając broń co cięższą. Modlitwa głosiła:

Dwaj starcy święci, Piotr, Paweł księgę ciężką czytają, Dziecię-Jezusa proszą, błagają —

A tu zgrzytały rzucane na podwórzec pistolety i krisy.
A gdy Dmytro wymawiał słowa:

Czy stary, czy mały, czy głuchy, czy ślepy, czy grzeszny —

nie było już puszkarów na podwórzu, a tylko gdzieś za murem słychać było głuche kroki uciekających.
Kończył Dmytro:

Wrota piekielne zatrzaśnie. Na oścież bramy niebieskie otworzy, kto krzyżem chlubi się, przed krzyżem się korzy —

A była już cisza naokół jak w cerkwi. Bez strzału, bez hałasu, bez złości nawet, znikło posiepactwo wszystko, jak upiory, tą jedną zapaszną modlitwą wykadzone... Tak jakby dzwonami wydzwonione, jakby trembitami wytrembitane. Tylko sporo krwi na podwórzu mandatorskim na piasku zostało. Właśnie tak te upiory, co wyglądają niby krwawe pęcherze-