Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/422

Ta strona została skorygowana.

-dymała, po wyklęciu pękają i zostawiają plamy krwawe. Junacy zmówili pacierz trzy razy, gdyż tak się powiedziało. —
Cicho i pusto było na podwórcu mandatorii. Coraz jaśniej robiło się na dworze, a coraz bardziej wzmagał się gwar z ulicy. Całe towarzystwo szło od brzegu i coraz huczniej hałasowało, idąc kupami. Ulice szumiały, to odhukiwały jakby burzą, dziką pieśnią.

Ileż będzie Wasyluku twego towarzystwa? —
Jako w naszych bukowinkach zielonego lista. —

Potem w mandatorii odpoczywali wszyscy. Urządzili sobie popas. Zanieśli Czupreja na miękkie łóżko. Posłali po doktora wojskowego. Niektórzy spali, a inni tymczasem rozbijali katownię.
Tylko Klam nie spał, ani nie zajmował się rozbijaniem katowni. Żal mu było puszczać wolno mandatora. Miał ze sobą saż, kiedy gdzieś wyszukał, myszkując po miasteczku. Od razu przeznaczył go dla mandatora. Była to duża klatka na kury, umieszczona na kółkach, jakby na wózku. Wziął ten saż na plecy i poszedł ogrodami, na przeszpiegi. Już było całkiem jasno na dworze, gdy daleko w sadach pod Tiudowem, w jakiejś budce stróżowskiej, ukrytej w gęstwinie zarośli, znalazł mandatora śpiącego, zmożonego trudami, trupio bladego. Obok spało w trawie dwóch puszkarów. Z jakąż ochotą utopiłby teraz Klam nóż krzywy w tej sobaczej piersi mandatorskiej! Ale Klam, choć pierwszy rozbijaka był — należał przecież do starszyzny opryszków, a sumienie też miał. Sumienie — pewnie, że nie dla tego ot gównorodca, tylko dla swego wodza, watażka. Bo kto wie, co tam zamyśla watażko. On, Klam, tu straci to pomiotło posiepackie, a Dmytro z tym cesarzem pańskim się już nie dogada. Nie, to nie! Ale musi sobie z nim pobaraszkować.
Podsunął się cicho i uderzył bardką, aż budka się rozleciała. Mandator zerwał się na równe nogi i zaraz upadł ze strachu. Ale raz tylko wrzasnął. Puszkary ocknęli się i uciekli cicho jak duchy. Gdy mandator zemdlały leżał w budce, Klam nad głową jego rozrąbywał sobie deski. Licha to była, niedobra godzina, ta świtowa, dla mandatora. Jak strach go powalił w omdlenie, tak teraz na nowo go ocucił. Pół siedząc, pół leżąc, to zakrywał twarz rękami, to odsłaniał ją i wyciągał ręce, patrząc z cichym błaganiem, bez nadziei. Klam od-