ją, a zawsze bardziej pokorne niż wody rzeczne lub morskie. Bo wody swobodne, uderzając o przeszkody, buntują się, grzmią, szaleją. Wody też groźne, ustępliwie nieustępliwe, czyhają, syczą, podmywają, a fale owiec nie odbijają się, nie rozpryskują, nie tańczą jak wody, a przecie przenikają wszędzie, nawet bardziej nieodparcie wdzierają się na każdą przeszkodę. A gdy się wedrą, nie tryumfują, nie uśmiechają się w słońcu jak wody zwycięskie, lecz dalej bez przerwy monotonnie płyną, pluszczą, dzwonią: dzyń-dzyń, bam-ba-łam, człap-człap, pyrsz-pyrsz.
Każda z nich, to przecież żywot odrębny, a do gromady tylko, do fali należą. Fale z tysiąca czułków trwożliwych, rozedrganych, trzepoczących się nieustannie, fale żałośnie bekliwe a zwycięskie. Jednakowo w dół i pod górę, przez puszcze-wertepy, śladami, płajami, drogami, poprzez brody, gościńcami, ścierniskami, poprzez rogatki, rynkami, ulicami wielkich miast, ku dworcom, ku rzeźniom, wciąż, nieustannie płyną przed siebie: dzyń-dzyń, bam-ba-łam, człap-człap, pyrsz-pyrsz.
Wody nie twarde, wody przycichną, ale nie dadzą się ścisnąć ani oswoić. A fale owiec nie tylko pokorniejsze od wód, także posłuszne. Gwizd pastucha, trzask bicza, strzał pistoletu, zwrot kozła-przewodnika, jeden ruch barana kieruje falą owczą. Wstrzymuje ją, jakby znakiem nagłym ktoś wstrzymał wodospad, i jakby pastuch fal, skinieniem lub zawołaniem, kazał falom wspinać się i wciągał je na szczyty. Także, gdy fala owcza rozleje się przez drogę lub przez pastwisko, pastuchy łatwo ściągają ją z powrotem do kupy. Czasem, gdy pastuch jest niedbały, zdarzy się także baran marny, ani wybrany ani nie uznany, przewodnik stada przez to, że jest. Taki to w baranim rozpędzie zaprowadzi stado w rozhukane wody.
I owce pójdą za nim ślepo, dadzą się unieść i toną — nie gorzej niż ludzkie stada — a które wyratują się z topieli, ciągną dalej bez zemsty i bez skargi. Nawet gdy wilki napadną, gdy od razu rozszarpią capa przewodnika, a potem, opętane głodem i odurzone krwią, rozedrą w szale dziesięć razy tyle i więcej owiec niż mogą pożreć, jeszcze nie koniec boteju. Bo gdy trzoda rozbita rozsypie się jak ziarno z rozdartego worka, przytomny pasterz także wówczas wybije czy przepędzi wilki. I na nowo ściągnie gwizdem — strzałem — krzykiem z powrotem owce do gromady. I dalej, po krwawej
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.