cie odpoczywał Belmega. I znów tak przygotowywał rzut, znów tak dokładnie rzucał. Już i on był posłem. Już nikt się nie sprzeciwiał. Już można się było rozejść po chatach na gościnę chramową. Wtem spośród gromadki Szkindowej podniosła się Ołenka. Wyprostowana szła ostro.
— Podajcie mi bardkę — rzekła z cicha.
Jak zwykle, między słobodnymi ludźmi, nikt nie miał ochoty usługiwać dziewczynie, chociaż było słychać, że Dmytro wysłał do niej swatów. Ołenka podniosła głowę, spojrzała naokoło ostro i wyzywająco. I jakoś mimo woli kilku ludzi (i starzy i młodzi między nimi) podało jej swoje bardki. Ołenka nie patrzyła na nikogo, tylko uważnie przyglądała się bardkom. Było cicho. Z ciekawości wszyscy przysunęli się blisko i ścisnęli wokół Ołenki. Ołenka wybrała bardkę miedzianą, pisaną, niezbyt ciężką, z gładkim, okrągłym niegrubym drzewcem. Ujęła drzewce małą ręką. Rzekła cicho:
— Ja — rzucam do tamtych olch, tam dalej. — Wskazała palcem olszynkę, dalej jeszcze rosnącą niż ta, do której przedtem rzucano. Jeszcze większa ciekawość ogarnęła ludzi.
I jakżeż umiała rzucać bardką Ołenka! Jak honornie, wdzięcznie a śmigle rzucała! Jakby jej muzyka grała, jak gdyby brała rozpęd do tańca! Rzucając, lekko stąpiła naprzód, a drugą nogę zgięła w kolanie, wznosząc ją w powietrzu. Zaświergotała bardka, zanuciła swoje, błysnęła nad drugą olszynką. Cienka gałąź zleciała.
— Sławnie, sławnie! — huczało towarzystwo. — Daj Boże zdrowieczko Ołence Dmytrowej, Knieziowej! —
Ołenka ściągnęła brwi, zmarszczyła czoło. Lice jej stało się podobne jastrzębiemu. Tymczasem wyrostki na wyścigi pobiegli podnosić bardkę, aż w drugiej olszynce ugrzęzłą. Ołenka wzięła z rąk chłopca bardkę, podniosła ją. Spojrzała dookoła jakby z groźbą. Niejeden spokojny człowiek hołowski, co dobrze znał to ziele, westchnął po cichu: Hospody! ta niesamowita znów coś popsuje. —
Wszyscy ucichli, sami nie wiedzieli czemu. Niektórzy odsunęli się na bok. Ołenka znów rzucała. Ale że, widać, nie była zbyt mocna, natężyło ją to ciskanie; pokraśniała, a potem pobladła. Kiedy rzuciła udatnie po raz trzeci, nikt się nie odezwał. Wszyscy czekali, gwarzyli sobie jakby obojętnie. Ołenka kazała sobie raz jeszcze podać bardkę, wsparła się na niej. Przemówiła głosem ostrym jakby chłopięcym.
— Cóż wy myślicie, towarzystwo gazdowskie, że — ja —
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/443
Ta strona została skorygowana.