Odejdźcie stąd, Szkindowie, bo zaraz was zwiążem! Do rana zostaniecie tu na pośmiewisko! —
Wtedy przyskoczył pan Oświęcimski, wszyscy junacy Wasylukowi i dużo młodzieży jasienowskiej. Otoczyli kołem i ścisnęli Szkindów. Iskrzącymi oczyma groźnie, niektórzy z wściekłością, spoglądali na siebie wzajemnie. Już zaczęli się poszturkiwać, zaczęli sobie wyrywać topory, zaczęli się szarpać, w końcu i rąbać. Bardki nakosztowały się soków olchowych, a teraz, jak to na chramie, i krwi zachciały utoczyć. Klam zwarł się ze starym stryjem ojcowskim Ołenki, a Łyzun z jej wujem. Nawet ośmioletni malec, brat Ołenki, w tym tłoku walił kogoś bardką po kożuchu. Stary, wysoki Szkinda bronił się dzielnie, dostał tam coś, lecz odbijał ciosy, ale wuj Ołenki, gdy odbił cios Łyzuna, natarł nań ze zbyt silnym rozmachem i wychylił się naprzód. Wtedy Łyzun grzmotnął go po łbie. Byłby już tam został, lecz bardka ześlizgnęła się po wysokim kapeluszu i zsuwając się, lekko przecięła twarz wujka. Krew go zalała, padł zemdlony. Teraz wszyscy Szkindowie wraz z Ołenką natarli na Łyzuna, a Klama ścisnęli w kupie, że nie mógł się wydostać ani przyjść do uderzenia. Łyzun odmachiwał się na wszystkie strony. Wtem stary stryjko ojcowski Szkindowy tak potężnie uderzył go po toporze, że drzewce pękło, a bardka odleciała. Już miał Łyzunowi głowę roztrzaskać, gdy Ołenka krzyknęła:
— Bezbronnego nie śmiej rąbać! —
Przyskoczyła, zasłoniła sobą Łyzuna, pobratyma Dmytrowego. Stryjko ochłonął, a Łyzun wymknął się i uszedł śmierci. Tłum jednak zebrał się groźny wokół Szkindów, jeszcze chwila a roznieśliby ich wszystkich wraz z Ołenką toporami. Dmytro wszedł w tłum:
— Rozstąpić się junacy! Puścić ich wolno! Inaczej bym was częstował, Szkindowie, gdyby nie ta dziewczyna. —
Ołenka raz jeszcze spojrzała na Dmytra, uderzyła go wzrokiem, tak jak przedtem bardą rzuciła. Odchodząc, rzekła:
— Tak to słobody bronisz? Nie będziesz miał szczęścia. Zginiesz w mandatorskich łańcuchach. —
Odwróciła się i poszła, pośród gróźb i wrogich spojrzeń. Wraz z nią inni Szkindowie, unosząc pokrwawionego wujka. Odgrażano się im jeszcze z cmentarza. Tylko Dmytro ani razu nie spojrzał za nimi. Nie obejrzała się też Ołenka.
— To pohany ród — mówiono. — I wy to, Hołowcy, cierpicie, tę ohydę! Niech żyje Dmytro knieź! Niech nas prowadzi
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/445
Ta strona została skorygowana.