Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/446

Ta strona została skorygowana.

do cesarza chrześcijańskiego! Niech zginą posiepaki! Niech skapieją zdrajcy Szkindowie. —
Komuś przyszło do głowy zadzwonić w dzwony. Wypłynął jasny głos Dziwa. Długo stali wszyscy, łowiąc dźwięki, otwierając usta.
— Ech! co tam Szkindowie — ktoś z tłumu przerwał milczenie. — Wszystkich nas jednako judzi do złego, on, Archijuda-kłóciciel — pcha do zwady! —
Klękali, modlili się pod głos Dziwa:
— Boże świąteńki! Cierpisz Ty nas durnych, do czasu znosisz. — Dziękować Tobie lice Boże, słoneczko. Poucz nas! Mądrości świętej dolej! —
Wracała pogoda świąteczna, spokojna radość chramowa, zgodliwość dobrotliwa. —
Jeden Sztefanko był bardzo zmartwiony. Chciał on skojarzyć dwa najmożniejsze rody hołowskie i widział, co się teraz narobiło.
Tak zakończyły się wybory posłów cesarskich.
Dmytro zebrał jeszcze posłów osobno. Omówili, kiedy mają się zjechać, kiedy wyruszyć, ile koni kto ma wziąć ze sobą, jakie kto podarki może przygotować dla pana cesarza. Potem wszyscy zebrani, całe górskie towarzystwo, wraz z muzykantami, wśród dźwięku skrzypiec i fłojer, z hukiem i śpiewaniem poszli do Wygody, karczmy przy ujściu Riczki. Ktoś zaśpiewał:

— Ileż będzie Wasyluku twego towarzystwa? —

Cały tłum górski odpowiedział mu jakby grzmotem falowym:

— Jako w naszych bukowinkach zielonego lista. —

Tak rozśpiewani weszli do Wygody. A już arendarz bojkowski stał u drzwi i witał Dmytra tak uniżenie, jak dawniej swoich grafów. W karczmie Dmytro ugaszczał wszystkich, śpiewał im swoje pieśni. Tłocząc się w karczmie, otaczając karczmę, zaglądając przez okno otwarte, wszyscy radowali się, promienieli radością, jakby samo święte słoneczko im grało. Baby rozmawiały jeszcze ciągle po cichu o tym, co zaszło z Ołenką Szkindową. Patrząc na Dmytra, widząc jego lice zawsze jasne, pocieszyły się w końcu: — Znajdzie on tam sobie księżnę prawdziwą, od cesarza ją przywiezie. Po co mu to czarne jastrzębiątko dziobiące. —