kiś biesina natrętny i może mu szeptał do ucha słowami Ołenki:
— Uciekasz stąd do Widni cesarskiej? Chronisz się pod skrzydła tego gotura obskubanego? — Dmytro jednak na pewno miał dla niego odpowiedź. A może spoglądał stamtąd z góry ku Babie Lodowej? Czy tęskno mu było do tych dni i miesięcy samotnych, do tych pieśni, do wydumek, do wynalazków, czy też pamiętał, że zawsze knuje ona swoje, pałuba lodowa, zła-dola?
Gdy obejrzeli wszystkie podarki dla cesarza, gdy przeładowali wszystko w porządku na luzaki, puścili się w dalszą drogę: naprzód uhorskim płajem w dół ku Rzece, potem ku Czarnohorze. Około południa minęli jeziorko i doszli do przełęczy Dancyrskiej. Tutaj mieli się rozstać ze Sztefankiem, pan Oświęcimski zaś miał ich odprowadzić do Jasienia Węgierskiego. Z Czarnohory, z Dancyrskiego starali się odgadnąć, w której stronie jest pan cesarz. Pan Oświęcimski pouczał ich:
— Tamtędy, ku zachodowi słońca trzeba iść tak i jechać tygodniami — powiadał. Nic nie było widać, tylko góry i góry. A to jeszcze daleko, bardzo daleko za tymi ostatnimi górami.
— Za wielki ten świat! — wzdychał Sztefanko.
Na pożegnanie błogosławił Sztefanko syna, błogosławił posłów, błogosławił konie.
— Jedźcie, dziateczki w ten światek boży, do Widni tej, nie lękajcie się. I tam jest nasze słoneczko święte, i tam są chrześcijanie. —
Posłowie ruszyli. Sztefanko patrzył z Dancyrza w dół tęsknym okiem, gdy świetny orszak to krył się na skrętach płaju za skałami, to znów się ukazywał. Rżał potężnie z dołu Czort, aż echa hukały po całej Czarnohorze. Rżały wszystkie koniki Wasylukowe, jakby wołały swego gazdę. Patrząc tak za nimi, Sztefanko na pociechę zagrał na fłojerze, zaśpiewał nową pieśń Dmytrową:
A jakież to w Czarnohorze rżą koniki wrone?
Słychać, niosą dla cesarza dukaty czerwone. —
Głęboko, w dole, za skałami zniknął orszak.