ludzi, ujawnia się w rozmowach innych: z owcami, z drzewami, z chmurami.
Gazda gdzieś latuje sam w stai samotnej pod Czarnohorą. W Czarnohorze wysoko, na pustkowiu, ponad lasami kosodrzewiny, wśród głazów, nad wąziutką ścieżynką owczą, obok urwiska od wieków trwają drzewa kiedrowe, gazdowie tutejsi. Najstarsze drzewo najbliżej ścieżki sterczy. Straż trzyma, jak wojownik pierwowieku. Pierś drzewa zwrócona ku zachodowi, nastawiona na wichry, naga, bez jednej gałązki, ubita i utoczona wichrami, zgłaziała, jakby pancerna. Na plecach drzewa powiewa ogromny płaszcz zielonawy, cały jakby ze skórek luźnych stężałych. To obok każdej zielonej gałązki zwisają twarde i jakby zeschłe lecz nie martwe i nie kruche, owszem żywiczne i giętkie, choć odarte z igliwia gałązki. I czuprynę ma drzewo junacką, bujną, płowo-zieloną, powichrzoną, hardą. Gdy zadmą wichry zachodnie, zaledwie chwieje się drzewo. Tylko płaszcz szumi, tylko czupryna powiewa, szarpie się i wymyka wiatrom.
Obok tego samego wiekowego drzewa co dnia przechodzi owczarz ze swą trzodą, aż się z nim zaznajomi. Co dnia raniutko wartownik skrzydlaty czeka na gościa.
— Jakeście spali, gazdo? — woła owczarz z dołu.
Huczy drzewo, nie wiadomo co odpowiada. Pastuch może słyszy coś, bo powtarza sobie za drzewem głucho, poważnie, słowo za słowem.
— Dziękuję za pytanie. Dobrze. Jak wy, gościu? Sława Isu.
Znów woła pastuch głośno i wesoło:
— Na wieki Bogu i wam sława, gazdo wierchowy! Zdrowiście, mocni, gazdo? A wierchami jak, pogoda-weremieczko?
— Dziękować Bogu i w Nim nadzieja — huczy drzewo.
— No, to myrom! Trzeba iść za drobiętami. Ostańcie z Bogiem, gazdo!
— Gośćcie u nas zdrowo — odpowiada drzewo z góry dudniąc szumem. Pastuch znów to sobie powtarza.
Tyle rozmowy starczy na cały dzień. Dobra taka rozmowa, a według rad poczynaczy mądrych, potrzebna. Na to, by coś nie wlazło w człowieka, by z tych pustkowi nie wstała jaka groźna tęsknota, by mara nie ugrzęzła w sercu. Po nocach woła Mara, głos jej się wplata w dudnienie wód. Wtedy wara gadać i wara odpowiadać na jej wezwanie!
Gdy już spobratymuje się pastuch z drzewem, opowiada mu nie jakieś inne dzieje, lecz swoje sny, swe dzieje nocne.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/465
Ta strona została skorygowana.