duje je. Jakiś dziad z nosem śmiesznie zakręconym, z brodą wiechciatą i czapką fruwającą, śmieje się złośliwie, nie wiadomo z kogo. Dalej opryszkowie lecą bez pamięci na koniach grzywiastych. To znowu cesarz, wielikański cesarz siedzi na tronie, naokoło trzody bogate i smoki pilnujące trzód.
— Ot, jaki durny człek, chciałby wszędzie widzieć swoje — myśli pastuch.
Potem oko przywyka do bezforemności. Kręcą się te kule, te płachty chmurowe białe, otwierają się zasłony, ukazują się głębie niebieskie. Chmury rozdzierają się, strzępią, coraz wyżej wzlatują, roztapiają się w błękicie. I znowu piętrzą się i kłębią nowe potężne budowle, gmachy, kopuły chmurowe, słupy i bramy niebieskie. Całe szeregi pałaców płyną w majestacie! Eliaszowe dwory. Czasem On, sam Świątek zajrzy zza chmury. Błyśnie i potem zaśmieje się potężnie, aż Munczel się wstrząsa.
— To nie na nas — spokojnie myśli pastuch. — On swojej szuka zwierzyny, czorta.
Mgły nadciągają zworami, czają się, wślizgują i zakrywają przestrzenie ogromne. Człowiek sam w mrokach mgielnych. Przedtem malutki, niepotrzebny na świecie, a teraz nic więcej prócz niego. Powolutku wstają bliższe mgły, rozwiewają się: widać skały, zamek i baszty skalne na Szpyciach. W tyle niejasno czernieją wierchy. Naokoło nich i za nimi mgły w ruchu. Zamki jakoś przybliżają się, olbrzymieją. Widać okienka w basztach, drzwiczki poukrywane w kątach, schodki, malutkie ganeczki i narożnice. Coraz dalsze ciemnosine tło gór, a coraz bliższe przednie baszty. Wszystko to mgły tak czarują. W końcu cała Liedczyna pokrywa się mgłami gęstymi, równo po rąbek Czarnohory. Jakby kołujące morze pochłonęło wszystkie wsie na leckim boku. Pastuch odcięty od swego świata, na wyspie światowej, wśród bezmiaru mgielnego.
Wieczór zbliża się, trzeba szukać w mgłach trzód, przeliczać je, wracać do stai. Świat się zwęził, zapomina się o marach. Trzeba też pistolety opatrzyć, gdyż w lasach kosodrzewiny może coś czyhać, niedźwiedź lub wilk. Schodzą ku dołom, ku stai pasterskiej. Owce to towarzystwo spokojne, potulne, choćby ci nie wiem jak gorzko było na świecie, choćbyś nie wiem jakie ostrze miał w sercu, spokój wieje na cię od tych smutnych oczu, od ciepłych pyszczków, od jednostajnego chrupania trawy. Ale zbyt jednostajne ich zwyczaje. Za to kozy i psy urozmaicają życie boteju. Kozy wybiegają naprzód, za-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/467
Ta strona została skorygowana.