ne, ołowiane, co wdzierają się w jary, tłoczą się po kotłach, osiadają na skałach i śniegach, skraplają się, kroplinami-strugami sączą się ku łożyskom potoku. Rozprzędła się słoboda na całe góry, wtuliła się i wsiąkła w przestrzenie górskie. A ludzie, i ci co walczyli, i co na latawcach falowych napadali na Kuty, ci co radzili i śpiewali, w końcu wsiąkli w przestrzenie i w mgły, każdy gdzie indziej. Nadaremnie byś ich szukał, stary Andrijku.
A Andrijko mądry, co wie, że ten wielki świat gór wcale nie jest dziedziną człowieczą, tylko ot znosi człowieka, tak jak każdą inną zwierkę, ptaszkę i muszkę, wcale ich nie szukał. Szedł za opowieścią starą.
Po wypędzeniu posiepaków odetchnęły osiedla. W Hołowach i w Jasienowie nawieźli sobie ludziska pieniędzy, nakupili, czego było potrzeba. Ba, nawet więcej tego, czego nie było potrzeba. Jedni z Kut, a drudzy aż z Tureczcziny. Młodzi ludzie wracali z samotnych połonin i od razu wpadali w ten radosny, szumiący nurt rzeczny, w słobodę. W jesieni zaczęli jej używać. Bez trosk, bez przeszkód zaczęły się hulanki i zabawy. Po ścieżkach każdy chodził uzbrojony aż zanadto. Do lasów pańskich czy cesarskich nikt się już nie skradał. Chodził jak się godzi chodzić po lesie bożym, ludzkim. Polowali, strzelali, pukali po lasach, ile im było potrzeba, nawet znacznie więcej. Niektórzy polowali jeszcze dalej: jacyś ochotnicy gołowąsi, których nikt dotąd nie znał, ani nie widział w opryszkowskich watahach, napadali już na dwory podolskie, na karczmy. Inni gotowali się do napadu na Kosów. Niektórzy mądrzejsi, dumali głęboko, by tak niecobądź wystrychnąć. Przypominali sobie sławny Bolechów, miasto, jak to się mówi, „obfite w sumy“, dokąd sam Dobosz wyprawiał się, nie przechodząc wody.
Tak to nim Dmytro wrócił od cesarza, wszyscy zapomnieli o niedawnych dziejach.
A że rozprysło się i rozlazło jego sławne towarzystwo, nie było mowy ani myśli o tym, aby płaje zagradzać, drzewa zacinać i rzeki zatrzymywać, jak to obiecywał Czuprej. Bo i Czuprej tak długo leczył się koło Ormianeczki aksamitnookiej, że o wojaczce, o zemście i o pogróżkach zapomniał. Nawet pan Oświęcimski widząc, że nic się nie klei, odpoczywał po burzliwym życiu. Polował, grał w karty i już zaczynał myśleć o tym, by się okoszelić. Niejeden z towarzystwa siedział koło lubki, niejeden budował się, zaczął gazdować i zamierzał się żenić. Wszyscy młodzi radowali się słobodą. Każdy ssał ją jak miód
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/469
Ta strona została skorygowana.