Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/470

Ta strona została skorygowana.

z plastra, jak taki, co miód wyssie, a plaster byle gdzie wypluje.
Zapewne, nikt z junaków Dmytrowych nie myślał naruszać przysięgę gromową. Bo nikt o niej nie myślał. Za to wszędzie rozszerzył się junacki duch. Zaczęły się już między sobą wadzić watahy poszczególne. Rody podjęły stare spory. Nie tylko z przypadku rąbali się tak. Przychodzili młodziaki do chaty przeciwnika, wbijali w próg zagrody topory. To znaczyło zapowiedź walki. Potem posyłali sobie posłów, umawiali się, gdzie mają się zejść. Wychodzili na jakąś równą polanę — taką jak Ihrowyszcze na Prosicznym — i póty rzucali toporami, aż jedna strona miała samych rannych lub niezdolnych do boju. Nazywało się to wtedy, że tamci zwyciężyli. Ci co mieli szable, bili się tak szablami, a inni kołami od płotu. Gdy tylko ranni wylizali się trochę, znów szli zacinać topory na progu wrogiej zagrody. Tak się zabawiali.
Nawet niektórzy Wasylukowi junacy wadzili się między sobą. Trochę krwi sobie puścili, posiniaczyli się bardkami, pocięli szablami, znów się jednali. Raz znów tak do siebie pukali „Wasyluki“ z „Tomaniukami“ z bukowinek, przez cały dzień bez przerwy, aż zmierzch zapadł, aż zgłodnieli. Wtedy jeden za drugim, chyłkiem, poszli na posiłek do chaty Palijowej, w której było coś jakby karczma. Zaczęli tańczyć. Tam znów coś sobie przypomnieli, bo porąbali się pałaszami, aż podłoga w przestronnej chacie Palijowej dokładnie krwią była ukraszona. I dalej ciągnęli czy przemycankę, czy wino, miód, czy co kto lubił. Na jednanie! na zgodę! aby się nie bardzo gniewał słobodny knieź, gdy wróci! Na jednanie tańczyli tak nocami i dniami, że teraźniejszemu człowiekowi każda ręka i noga osobno odleciałaby od takich tańców. „Hoj! słobodo, słobodo! słonkowa, udała!“ Teraz wiedzieli, że ją mają. Wiedzieli jak jej używać. I już żadne łaciate ścierwo mandatorskie tańców junackich nie psuje, nie wywąchuje, nie wlecze do protokołu, nie blachuje w kajdany. Nosa psiego nie miesza do tego, że ktoś komuś durną głowę rozbił trochę albo i całkiem. „Hoj, słobodo, słobodo!“ Tym śpiewem huczały carynki, nawet pustynne połoniny, ta pieśń docierała nawet do głębin ogromnych w owe czasy lasów.
Taka to była słoboda górskiej młodzieży ówczesnej. I dojrzali ludzie też jej kosztowali. A choć Dmytra nie było, co niedzieli nowe piosenki śpiewano w Hołowach. A stąd szły na całe góry pieśni o wszystkim, co się działo niedawno i daw-