no. O Czupreju, o latawcach falowych, o wojakach cesarskich, o Buligowych talarach. Stąd też szły żarty, kpiarstwa i dowcipy.
Niejednemu, gdy tak słuchał opowieści Andrijkowych o bijatykach i słobodzie, smutno jakoś robiło się na duszy. Wtedy to pocieszał Andrijko słuchaczy, że to dopiero dzisiejsi ludzie tacy do niczego! — Bo to nie wiadomo jak rzec, czy bardziej w dzikości, czy też bardziej w miękkości ugrzęźli. Dzisiaj — tak zwykł biadać Andrijko — niech tylko jeden drugiego ciapnie bardką, to już koniec. Oho! Smutna ich dola! Już się nigdy więcej nie pobiją, ani nie zatańczą. Pęka głowa słaba i pusta, a ręka niezgrabna idzie w kajdany. Jeden do grobu, drugi do kryminaru. I tyle. Do niczego to wszystko. A w owe czasy ludzie i twardsi i grzeczniejsi byli. I rąbać się umieli i pojednać na czas. —
Tak się to rozpoczął ten okres bujności, okres bijatyk, o którym pieśni przetrwały, a który niedobrze się skończył.
Chociaż do końca tego było daleko, to jednak i sam Andrijko przyznaje, — że nie samo dobro przyniosła nowa słoboda. Na wieść, że nie ma mandatorii, że „skasowali się“ puszkarzy, wpadli przez Sudiję opryszki zagórscy z Węgier. Źle, bardzo źle im się tam działo. Już blisko od dwóch setek lat coraz bardziej marnieli, aż stali się podobni do zbiedzonych i zgonionych uciekaniem zbójów, a nie do opryszków górskich. Gdzie im tam do naszych junaków! Przypiekały ich bardzo sądy i urzędy węgierskie. Którego schwytano, od razu wieszano na tym samym miejscu, cały tułów od pleców przez pierś na spiczasty krzywy hak, jak gdyby na wędkę potężną, nadziewając. Tutaj więc szukali słobody i pożywy na skórze innych. Petro Szekieryk, prawnuk Palijowy, w książkach opisuje, jak to mądry i groźny watażko Pihuł-Popycun, który za czasów Dmytra był już starym człowiekiem, niegdyś przepędził i pouczył zagórskich opryszków, zabijając naraz dwunastu jednym pistolątkiem. Może wtedy jeszcze warto z nimi było walczyć. Popycun zmusił ich do uległości i do posłuszeństwa. A teraz, gdy Popycun był bardzo stary, Pełech już nie żył, a Dmytro poszedł do cesarza, wpadli ci rozbyszacy, zaczęli grabić i pustoszyć jedną chatę za drugą. Jeszcze przypiekali tego i owego, smołę mu na brzuch lali, by się przyznał, gdzie ma pieniądze. Już w niejednej chacie nie było się na czym położyć: zabrali liżnyki, zabrali sukno, ubrania, nawet żywności gazdom nie zostawili. Dobierali się i do dworu w Krzyworówni, ale
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/471
Ta strona została skorygowana.