Zbierał się opowiadać Sztefankowi. Zbierał się opowiedzieć tajemną wieść o zagadeczkach cudownych, niesamowitych. Chciał zasięgnąć rady.
Tymczasem Sztefanko sam miał dużo do opowiadania. A wszystko głównie o Hołowach, także o Żabiem, o Jasienowie nawet, cokolwiek o Synyciach, a trochę mniej o Białej Rzece. Ważne rzeczy! Wszystko wcale niemiłe, brzydkie i smutne — jak mniemał. Opowiadał o słobodzie, nie o starej słobodzie, lecz całkiem nowej, młodej, rozbyszackiej. Takiej jaką pankowie hulaszczy zaprowadzili — sobie samym na zgubę. Takiej co kazi i psuje ten piękny boży świat, tak jakby kto zbił kraśną, starą pisankę, a z niej ciecz, wzburzona powietrza przypływem, wystrzeliła ze straszliwą wonią. Taka ci to — słoboda ona (szkoda dla niej nazwy). Narzekał na dzikość wilczą, a baranią głupotę, na zdradę, na zniszczenie. Niszczą na wieki starą prawdę, tracą słobodę rachmanną.
Do dziedzin cesarskich wieści o tym nie doszły, a Dmytra oczy patrzyły jeszcze spojrzeniem słobodnym wędrownego ptaka. Od lat przecie wędrował. Ponurość, jaka bywa w smutku i przygnębieniu osiadłych ludzi, nie mogła zabielmić mu oka.
Patrząc na to, co się dzieje naokoło, w krótkim czasie zrozumiał i przyznał, że nie jest to słoboda ojcowska, gazdowska. Nie o takiej myślał, śpiewał nie o takiej, co jak powódź rozhukana, gdy raz brzeg wywróci, wszystko samo potem sypie się, wali, wywraca. Chował wiarę dla starej prawdy, aż wieść o zagadkach poraziła go, jak niegdyś święty grom podczas pierwszej wiosny życia lasowego.
Tymczasem na wieść o powrocie słynnego watażka, o powrocie sławnego poselstwa nie zjawiali się już zagórscy rozbójnicy. Lecz i towarzysze Dmytra nie zjawiali się doń wcale. O niektórych słychać było, że wałęsają się po hulankach bez przerwy, a wciąż pokazują, że są lepszymi od innych junakami, bo zwyciężają w każdej bijatyce, w każdej zwadzie. O innych nawet wieści nie było. Pewnie gdzieś gazdowali, karczowali, borykali się z puszczą, a zamiast przepędzać mandatorów i posiepaków, przepędzali niedźwiedzie od trzód, potykali się z niedźwiedziami, i to nie raz, na święto Kupały, ale niemal co dzień.
I o Czupreju słuch zaginął. Dmytro nie widział go od czasu wojny kuckiej. Wciąż o niego dopytywał. Przyszły w końcu wieści zabawne, rozkosz było słuchać.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/474
Ta strona została skorygowana.