cho — może chytrze — jakby chcąc złapać za słówko. — Cóż to jest? — Dmytro nie odpowiadał. Po mgłach płynęły o tym szeptania.
Głośno, wyraźnie, powoli odczytał Dmytro każde słowo patentu. Jakby przez mgły głos czarodziejski, dobrotliwy, cesarski głos z wysokości tronu leciał w góry.
Ci, co stali całkiem blisko, widzieli jeszcze na własne oczy, że Dmytro czytał patent. Przekonali się, że znał to pismo, pańskie czy cesarskie. Zaszumiało w tłumach od tej wiadomości. Trudno było uwierzyć. Czy taki zuchwalec, że cały świat pański wyzwał? Wdarł się do ich tajemnic, by poznać wszystkie księgi, patenty, ustanowy?... — Czy też — broń Boże — pojechał tam sobie do nich, ot spaniał i bez żadnej śmiałości nauczył się tego tak, jak byle panek umie? —
Andrijko zapewniał, że Dmytro znał pismo, przekazał, że nauczył się go w czasie wędrówek, bo jako człowiek lasowy żył sobie sześć lat poza prawem cesarskim i pańskim, nie potrzebował się bać nikogo, jak bali się wiejscy ludzie urzędom poddani. O tym po wsiach nie było wiadomo.
We mgłach kotłowały szumy i szepty. Podziw, niedowierzanie, zachwyt.
Dmytro tłomaczył jeszcze słowa patentu łagodnie i mądrze:
— Jako że zgoda z cesarzem, jako że on przysięgę słonkową i honor swój dał w zastaw cesarzowi — nie wolno na całej Wierchowinie deptać praw bożych, praw ludzkich, praw cesarskich. Gdy kto przekroczy układ, podepce patent, wtedy i cesarz-pobratym ma ręce wolne. A są przecie gdzieś jeszcze, są psy głodne, co tylko na to czyhają. Powiadał Dmytro:
Zabijać — nie wolno! chyba że — przypadek. Napadać — nie wolno — chyba że — o honor. Jeśli zabójstwo, czy kalectwo z bójki się zdarzy — opłacić zaraz, pojednać się! A nie latami, po pogańsku, wadzić się, rąbać i ścinać! Jeśli z urzędami zgoda jest, jeśli wyprane wszystkie zmazy, wszystkie rejestry do wody wrzucone, pościnane karby, spalone rewasze — tak po chrześcijańsku! — to jasna rzecz, nie wolno zaczepiać urzędów cesarskich, ani nie honor napadać na nie. I wcale nie licuje dla gazdowskiego honoru, by je głośno wykpiwać, jak to dotąd robiliśmy. Chyba tak sobie w chacie po cichutku, gdy komu zanadto już śmiesznie. Gdyby urzędy pchały się tędy, gdyby nas zaczepiały, — to co innego. Ależ one rade, jak myszy hen po miasteczkach przykucnęły. Rade, że im dajemy spokój. Niech dziękują za to cesarzowi! I tak niech będzie wszystko, ale po
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/480
Ta strona została skorygowana.