prosi o posłuch: Nie jastrzębcie się, bracia, niemądrze, gdy puszkary na dole, nie tokujcie dufnie jak głuszec, na którego tymczasem już z gąszczy może nastawiona strzelba. Całkiem inne czasy idą. Nic dziś więcej nie potrzebne, tylko zgoda. Czekajcie na słowo cesarskie, nowe słowo. —
Tymczasem właśnie na wiecu tym najmniejszej zgody nie było, najmniejszego porozumienia, gorzej niż na zebraniu ślepców. Ślepota nie zwodzi, nie mami, ani nie przemienia jak mgła. Przeciwnie, każe uparcie trzymać się swego, lub postępować naprzód, ostrożnie a pewnie.
Powiadał Andrijko: — Siedzieć by im wszystkim, niedźwiedziom, jesienią po gaurach swoich, a nie wiecować. O tym zapomniał Dmytro, zachciało mu się obyczajów rycerskich, zebrania jak w sali rycerskiej. Zachciało mu się rozświecić mgły, zbudził siłę nieczystą.
Z mgły czasem do połowy wynurzyło się oblicze, jakby odcięte, zaświeciło lub wytrzeszczyło się oko rybie, wyłupiaste, przerażone. To znów gdzieś sterczała ręka niesamowicie jak trupi drogowskaz. To błysnęła groźbą ostra bardka. Choćby tam z wody nalazło topielców, z wyżartymi licami, a choćby i szczeznyki, pełechate na ciele, żabiookie tam się wepchały, czy też znów, gdyby dobrotliwe duchy dziadowskie przysłuchiwały się skądś i łagodziły, uciszały złość i głupotę, nie mógłbyś odróżnić. I któż wiedział, kto tam był, a kogo nie było. Co kto ujrzał — zdawało mu się — postać znajomą, miłą i już do niej ręce wyciągał serdecznie, zbierał się całować i ściskać, a tu podepchała się obca, nieufna, wyszczerzona maszkara, wykrzywiona i mgłami zamazana. Z tłumu i z mgieł niejeden haukał coś, brzydko obrażał uszy, miejsce święte i dzionek święty, klął i psioczył, co chciał. Rozpędził się który, by grzmotnąć pyskacza, rozciął bardką mgły, a tu koło niego całkiem inne zadumane, zatroskane zadusznym obrzędem, oblicze.
Takiemu tylko było dobrze, takiemu tylko jasno w głowie, co z powodu święta, więcej od innych łyknął winka, podochocił sobie tak, że mgły mu nie stały na przeszkodzie. Zamknął oczy, widział co potrzeba, słyszał co miłe, rozumiał jasno.
Takie to głosy słychać było z kotłowiska mgieł.
Jakby spod ziemi, z gardła wduszonego w ziemię, wyrywał się bełkot:
— Pamiętajcie na zawsze! Napadów zakazuje cesarz i pan Dmytro. Sprawiedliwie! bo chce chronić swych dobrodziejów panów, aby jacy tacy oberwańcy wszawi, głodomory krosto-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/482
Ta strona została skorygowana.