wate i biedaki gołe nie pożywili się koło nich. Aby lichwy za ciężkiej nie pobrali za swą nędzę.
Z innego kąta skrzeczał, tuż przy ziemi, głos ropuchowaty. Przysiągłbyś, że to szczeznyk żabiopyski, garbaty, nie chrześcijanin.
— Teraz jasno, jaśniutko w głowie wam, ha? Teraz już wiecie wszystko! Tego nie wolno, tamtego nie wolno. Nie wolno i nie wolno! Tylko cesarz ma ręce — wolne! Ha? Ma hajduków, puszkarów, ma katów. Hoj, słobodo, słobodo — śpiewało tak skrzekiem pokracznym.
Coraz głośniej wydzierały się niewidzialne pyski.
— Laskę błyszczącą ma od panów. Sam gubernator... Berłem nas nakarmi...
— Pobratymy, pobratymy — he, he, he, — rechotało coś. — Wymyślili to udatnie. Niechybnie wszystko dla pańszczyzny.
— Pewnie że tak, nie inaczej — twardy i zły głos, jak wezbrany brudny potok warczał — nowe słowo przyjdzie, takie, że głazy mamy dźwigać dla cesarza, gości cesarskich hodować. Słyszeliście...
Głosy te nikły w szeptach, w pomrukach wrogich i naradach mrukliwych coraz głośniejszych, jakby rzeka nocą zbierała się wylać. Naradzali się tak półgłosem — (lecz niejedno słychać było dokładnie) — by zasiąść na Dmytra, ściąć mu łeb, od razu pogrzebać gdzieś, by nikt nie wiedział. A Kudila tak samo. Wtedy bezpieczna będzie i pewna słoboda. Byleby ktoś zgłosił się do tego z dobrej woli! Tymczasem przeklinali i klęli, tak paskudzili pyski, jakby pluli i charkali z tej mgły.
Któryś z połonińskich dziadów kudłatych, co natańczył się do syta na grobach, a winka nad miarę pociągnął, tak łaskawy był dla świata, że obejmował czule jednego za drugim tych knujących kłótników i pyskaczy. Prosił ich, by dali spokój, by pogodzili się, poddali się cesarzowi. Powiadał sennie: Bracia! nieraz już pijaki świat uratowali — i teraz także. —
Wtedy jakiś głos poważnie i powoli powiedział:
— Co ta słoboda wasza warta, nieboże-knieziu? Ot popatrz tu, posłuchaj. To przez ciebie wszyscy nasi młodziki zopryszkowali się. A teraz na ciebie samego pojadą. Haj, haj! Niech jadą. Zuchwalstwa takiego od początku świata nie było. To słoboda? Stara prawda? Stara wiara? Psia wiara, wilcza wiara i tyle. Człowiek bardziej niepewny, a stąd do pracy niechętny, jak za tatarskich, syrojidskich czasów. Już za puszkarami się oglą-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/483
Ta strona została skorygowana.