Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/499

Ta strona została skorygowana.

miały od razu. Gdy który spróbował ogłosić wiosnę i przebić się słodkim głosem przez zimę, wichura hucząca zdusiła jego głos, wysuszyła mu gardło mrozem, głodem pokonała zwiastuna wiosny. Ptaki milkły, padały z zimna i głodu. Nie było i myśli o tym, by na Zwiastowanie wypędzać owce na noclegi, po letniemu do kosziery. Od środy Pokłonnej zaczęły się roztopy i grudy. Znów śniegi padały. Płaje, ścieżki i osiedla tonęły w topniejącym, bezdennym śniegu i w grudzie. Najlepszy nawet koń zaledwie kilka kroków stąpił, zapadał się wyżej brzucha, przewracał się w zamieci, nie wykaraskał się, dopóki ludzie go nie wyciągnęli. Żaden stary koń po prostu nie chciał ruszyć z miejsca, wyrywał się, narowił, buntował się dziko, a młody niedoświadczony konik, gdy ugrzązł po szyję w zamieci, drżał bezwładnie, stękał bezbronnie, kroku nie mógł zrobić naprzód. I zwierzęta puszczowe tonęły w śniegach. Wilki dopędzały jelenie bez żadnej trudności, po rzeźnicku narżnęły sobie tyle jeleni, jakby wpadły między owce stłoczone w koszierze. Wypędzona przez wilki i lisy zwierzyna uciekała do stogów siana i pod chaty. I na zwierzynę lichy rok przyszedł. Ludzie chwytali lub zabijali ją bez żadnej trudności. W niejednej chacie pokrzepiano się mięsem lub juszką z capa czy byka leśnego. W końcu i wilki ugrzęzły w grudach i roztopach. Nawet ich psie stopy nie mogły pokonać zamieci połączonej z odwilżą. Barłożyły się gdzieś w jarach, w głębiach puszczy, gdzie nie było wichrów. Może wyszukiwały spod śniegu resztki porżniętych jeleni. Na skraju puszcz nie widać było już śladów wilczych. Wypędzona zwierzyna, sarny i jelenie opuściły góry i całymi stadami zjawiały się na podgórzu.
Baba Lodowa dęła i grała, przez miesiąc świętowała hucznie, kolędę śpiewali jej, pląsali na jej cześć, biali, potężni pląsarze wichrowi. Nikt nie śmiał się jej sprzeciwić.
Jeden Dmytro dmuchał jej w nos jak zawsze.
W tym właśnie czasie, Dmytro, który wiedział dobrze, jaka ciasnota gniecie jego braci, przedarł się wraz z Kudilem na Podole, tak jak wypadało dawnym chłopcom lasowym, władcom puszczy. Na Podole po ziarno. Choć od czasu powrotu z Wiednia nie miał pieniędzy, a do komór pod szczytem Baby Lodowej żaden człowiek, nawet żaden najwierniejszy szczeznyk-najmita, nie dokopałby się o takiej porze, Sztefanko oddał mu wszystko, co zaoszczędził i co niegdyś składał dla mandatorów. Za drogie pieniądze przez żydowskich znajomków za-