dne i nudne. Już go nic nie cieszy. — Tak! a nie gazdą mu być, wesołym, słobodnym, nie kniażyć mu nad połoninami pod okiem słonkowym. Nie słobodę ma w cenie, tylko majątki w komorze zaśmierdziałe. Duszę nie w ręce boże kładzie, lecz w berbenicy stęchłej zatyka.
Nie rozumie głowa taka sitowata, dziurkowanemu połonyczowi podobna, że cały majątek jego, cała moc z tej słobody, z tego wolnego przestworza, że wszystko raz dwa sczeźnie jak piana, niech tylko urzędowie i pankowie dobiorą się do połonin. Niech tu tylko przyjdą z mapami, z buchtami!
A kiedy to będzie?
Gdy zaczną ginąć bracia wasi, co biedniejsi, gdy wygasną górskie rody. Posiepaków tu naślą, szarapatki, łaty i lemki długimi szeregami przy drogach osiedlą się, jak krety przy ścieżkach. Zaraz wam ich na głowie posadzą. Albo najmą resztki tych naszych biedaków, jak to już bywało z puszkarami. Będą was deptać, katować. W niewolę i was zapędzą.
Posłuchajcie mnie, co widziałem:
W nocy na środę Pokłonną, zbudziła mnie moja stara strzelba-śpiewaczka. Nad uchem zadrgała nagle, zajęczała jak dziecko, zanuciła piosnkę sumną, wielce żałosną. Cóż to za śpiewanka? Nie mogłem zrazu odgadnąć. Niespokojny wstałem, wyszedłem do sieni. Z ojcowskiej izby usłyszałem jęk cichy. Wszedłem do izby. Gdy zaświeciłem światło, zbudził się ojciec, ale jakoś jakby nie poznawał mnie. Spoglądał ku swołokowi. Skurczony, zapatrzony w górę, pokazywał mi coś tam wysoko.
Gdy oprzytomniał, opowiedział mi swoje widzenie. Z mgły czarnej — powiastował — z dawności głębokiej rojem leciały wychudłe do kości, gołe rzesze, wyschłe kościeje, żółtoskóre, suchożebre. Uciekały przed sępem żelaznym o szponach stalowych. Kiwały ku nam, wskazywały na góry, siały złote ziarno. Wciąż piszczały przeraźliwie, a sęp z łoskotem groźnym gnał za nimi. — To głodne rzesze, przez biedę gonione, tłumy tych ludzi, co tu niegdyś marli z głodu i jeszcze teraz gdzieś się męczą.
Temu to zaśpiewała mi strzelba. Zrozumiałem, że była to śpiewanka o głodzie. Zebrałem się prędko, zawołałem Kudila. Poszliśmy razem na doły, by zboża tu przynieść przed Wielką Nocą.
Gdyśmy schodzili z Karabki, w dół ku Rybnicy, słychać było skądś z grunia, jakby dalekie śpiewy kobiece. Któż to
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/502
Ta strona została skorygowana.