śpiewa w takim czasie — pytamy jeden drugiego. Kierujemy się tamtędy. Słychać głosy kobiece i dziecięce. Gdyśmy doszli do pagórka, zrozumieliśmy, że to płacz, nie śpiewy. W szałasie siedziała młoda kobieta, ładna i ładnie ubrana, koło niej leżało pięcioro dzieci. Uciekały tak w świat przed głodem, ale nie starczyło im sił iść dalej. Zostały tu, płakały, zawodziły, wołały o chleb. Nakarmiliśmy je i sprowadziliśmy na dół ku wsi. I znów dalej, już na rozdrożu, tam gdzie się przechodzi płajem na poprzek lasami z Sokołówki na Pistyń, zobaczyliśmy szałas przy płaju. Naokoło szałasu ułożył ktoś małe chleby-kukuce, jak za pomarłe dusze. Zajrzeliśmy do środka: kilkoro dzieci i dwie kobiety tam leżały, wszystko martwe, zimne, stężałe. Nawet pochować ich nie było można. Ziemia zamarzła, gruda skamieniała jak skała. Nigdzie ludzi nie widać. Koło chat nikt się nie kręci, wszystko nieme. Zaglądnąć do chaty — lęk bierze. Zaglądnęliśmy jakoś do jednej z chat, co stała blisko ścieżki. Z ogromnej misy drewnianej troje dzieci chłeptało jak psy jakąś ciecz żółtą. Weszliśmy do chaty. Opowiadały dzieci, że rodzice poszli szukać chleba, na wołoski brzeg, do rodziny, a im zostawili żur zgotowany z resztek mąki i z kory jaworowej. Pod Kołomyją wyrostki i dzieciska kosmackie, brudne i rozczochrane, rojem ku nam leciały, wyciągając ręce. Rzuciły się na nas jak stado wilcząt. Wrzeszczały wciąż: dajcie chleba, dajcie chleba!
Kołomyjscy ludzie tak mają urządzone życie, że nic nie robią. Albo biegają jeden do drugiego, albo jedzą. Z tej gonitwy ciągłej i z ruchu wielkiego błota tam takie, jak na najgorszych młakach w Czarnohorze, gdzie cała woda ze szczytów się zbiera. Chleby leżą sobie obficie na targach i przed chatami, jak kamienie na zarinku czeremoszowym. Gdyby nie spokój i zgoda z miastami, wiedzielibyśmy jak zagarnąć to wszystko. Ale tam i tak za pieniądze wszystkiego dostać można. Może by nawet cerkwie i bożnice za pieniądze sprzedawali.
Gdyśmy już wracali z ziarnem przez Kosmacz, spotykaliśmy wciąż dzieciaki z wszystkich górskich wsi, uciekające ku dołom. Idąc grzbietem ku Wersałemowi, widzieliśmy nieraz po chatach zniemożonych starców, umierających z głodu. Już im nie można było pomóc. Za późno było. Wśród lasu na szczycie Działu usłyszeliśmy gdzieś w zaroślach cichy płacz niemowlęcy. Zaczęliśmy szukać. Zobaczyliśmy, że wśród chwoi leży kobieta w stroju kosmackim. Obok niej dziecko trzyma pierś i ssie, nie może wyssać mleka i płacze. Kobieta była martwa,
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/503
Ta strona została skorygowana.