Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/504

Ta strona została skorygowana.

zimna już. Szła widocznie gdzieś przed siebie w świat, padła po drodze. Dziecko może samo wyciągnęło pierś zza pazuchy, ssało tak zimną, stężałą już pierś. Zabraliśmy dziecko ze sobą. Kobietę nakryliśmy chwoją.
W miejscu tym tak straszna zawierucha się zwiała, żeśmy ciągle na brzuchy się kładli, aby nas nie zniosło z grzbietu. Już i konie przewracały się niemal, siadały i tak przeczekiwały zawieje. W zawiei leśne gromady duchów jęczały, zawodziły, to rechotały, to groziły po trosze i gziły się po swojemu. Tak doszliśmy do źródeł czarnego Potoku, gdzie się już schodzi na Żabie. Przenocowaliśmy tam w chacie dawno opuszczonej, na wpół rozwalonej, ale z jedną izbą dobrą. Rozjuczyliśmy konie i umieściliśmy je w rozwalonej części chaty. Naokoło był bardzo stary las. Końca mu nie było widać. Na grzbiecie panoszyły się, szeregami bez końca chochłate, grube baszty jodłowe, a stokami ścisnęły się kiedrowe gąszcze, zarośla nieprzebyte. Wicher ustał. Cisza była w lasach. Wchodząc do izby, nie chwaliliśmy Boga, nie żegnaliśmy się krzyżem. Tak nakazałem. W czasie głodu, z ziarnem idąc, nie należało kłócić się ze szczeznykami, ani drażnić tych, co tam w opuszczonej chacie mieli siedlisko. Ale od obcych, niechatyńskich duchów, na wszelki wypadek, przed pójściem na sen postawiłem ochrony i zagrody molfarskie. Cicho było i głucho w tych śniegach, w potopach zimowych i zaspach, wśród boru pierwowiecznego. Ani jedna gałąź nie szeleściła. Zasnęliśmy spokojnie. Około północy — choć nie było wiatru — zaczęły jęczeć rzesze poza chatą. Jękami przenikały nas, jakby wiatrem mroźnym. Jęk wchodził przez uszy, świdrował ciało, wychodził piętami, aż dymiło z każdego. Haj, halo, haj, halo! tak kwiczały i szturmowały rzesze upiorów do chaty. Zakazałem kosmackim ludziom, co to pomagali nam przewozić zboże, by broń Boże, ze strachu nie zaczęli się żegnać krzyżem lub modlić. Bo gazdowie naszej chaty, szczeznyki, przyjęli nas, przytulili bez sprzeciwu, watry nam nie gasili, najmniejszej szkody nam nie robili. Nie można było odpłacać się niegrzecznie i niewdzięcznie i mieć wrogów w samej chacie. Zdjąłem zastawy i ochrony czarodziejskie. I zaraz już jęki za chatą ustały. Znów zasnęliśmy spokojnie. Kościogłowe rzesze suchożebrych kościejów wchodziły, wpływały sobie spokojnie do chaty, spokojnie jak mgiełki. Gromadziły się koło ziarna, wąchały sobie ziarno. Krążyły koło naszych głów. Czasem nad którymś z nas zatrzymały się dłużej, wpatrywały się w niego, jakby go pozna-