nas doszedł, gdyśmy z mgieł górskich wyszli, straciliśmy ich z oczu. Gdzieś to wszystko znikło w zamieciach i mgłach. —
Dmytro skończył opowieść. Nabożnie cicho i głucho było w izbach i w chatach. Drzwi od sieni były otwarte. Widać było z izby, ilu ludzi tam się zebrało, ilu natłoczyło się po ganeczkach i wpychało głowy w drzwi. Ale cichy był tłum. Wszyscy trwali w zadumie. Czasem żegnali się, czasem szeptali cichutko.
Gdy wszyscy tak milczeli i nikt się z niczym nie wyrywał, Dmytro kończył swoje:
— Czyż wy myślicie, dukowie, że mielibyście moc, słobodę i majątki, gdyby nie góry? Gdzie indziej, kto chce mieć to wszystko, musi być skąpcem, dusić każdy grosz, łupić najmitów. A tu słoneczko rodom waszym samo dało wszystko. Bądźcież mu wdzięczni, inaczej głód sparzy was, a wasze gazdowanie klątwa tych rzesz dosięgnie, co wędrują puszczami. Po śmierci razem z nimi będziecie się wałęsać, jęczeć i męczyć się i z obrzydzenia do jadła watrę łykać, jak te krwawe pęcherze-dymała.
Stary Szumej wstał, obchodził stół, długo spoglądał na Dmytra. I zgadzał się i coś mu nie dogadzało, ale może nie miał odwagi powiedzieć.
Zauważył to Dmytro:
— Mów Szumejku, mów co ci się nie podoba.
Siadł Szumej, powoli zaczął mówić, szeroko i otwarcie:
— Podoba mi się, podoba mi się wszystko, co tu mówić. A cóż mi ma się podobać, jak nie to? Ale to widzisz, może tak nieumyślnie, to przecież nie tak, by ktoś żałował biednym, by dla głodnych miał serce nieczułe. Tylko tak jakoś się dzieje, że ten przy krowach się krząta, a tamten przy jagniętach, a inny przy suknie, przy foluszu, czy w młynie. Gdy sami przyjdą tacy, którym ciasno, każdy pomoże. Nie słyszałem jeszcze, by kto odmówił.
Dmytro Wasyluk wstał.
— Tak to wy chcecie? proszieków z nich zrobić? zamknąć oczy na nędzę i czekać aż zacznie żebrać i jęczeć? Ale nie! Nie będzie człowiek górski poproszajką! Dławcie się śmietaną, serami, bryndzą, wędzonką, baraniną, miodem. Nikt nie będzie żebrać. Woli zginąć i zmarnieć. Żebraków w górach nie ma.
Zdawało się, że Dmytro chce wyjść z chaty. Skoczył Szumej, objął wpół Dmytra.
— I nie będzie żebraków! — krzyknął aż niejednemu
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/506
Ta strona została skorygowana.