w uszach zadzwoniło. — Nie pozwolimy, aby byli żebracy. Daj ci Boże niebo, żeś nami potrząsnął, Dmytryku, nasz knieziu słobodny. Lepiej, bym ja sam, by wszyscy Szumeje sławni każdej wiosny pokrzywę chrupali, niżbym miał zawąchać żebractwa.
Nieopisany, straszny hałas powstał w chacie, w izbach, w sieniach i po gankach. Duki i biedaki ściskali się: Nie będzie żebractwa w górach! — krzyczeli z uniesieniem — nie damy poniewierać słobody, starej matki, szanować nam ją jak krówkę dojną. — Hałas trwał tak, falował i buszował po zagrodzie jak potok wezbrany.
Tymczasem Dmytro prosił, by wrócili znów do rady, by radzić jak pomóc głodującym i niedojadającym.
Naprzód wystąpił Sztefanko Wasyluk. Zaklinał wszystkich ludzi, prosił sądków starych, by od gromady do gromady przekazywali, by przede wszystkim szanować i dobrze pielęgnować chudobę.
— To jest najstarsza nauka dla chudego roku. Chudobie wszystko dać, co można. Nie sprzedawać krów, jałowic ani cielic, ani broń Boże, nie niszczyć, nie zabijać na mięso. One was dotrzymają i wasze dzieci. Kto nie ma paszy, komu paszy za mało, niech idzie do takich jak ja, co mają paszy dość, niech przypędzi krówki, niech i dzieci do chaty przyniesie. Jest jeszcze słoneczko — będzie i wiosna.
Spodobała się wszystkim przemowa Sztefanka. Zgłaszali się jeden przez drugiego, aby żywić chudobę biedaków albo ich dzieci, dopóki jest tuhy czas.
Z kolei przemawiał Filko Żeleński. Sztefanko myślał, co będzie teraz, a Filko, co później. Targając wąsa, to patrząc pod stół, to odwracając się jakby z niechęcią od tych, co nań patrzyli, mówił jak zwykle nieco surowo:
— Dość już tuhych lat. Trzeba raz z tym skończyć, zrobić porządek. Karczować trzeba, ziemię skopać, a nawet zaorać i siać, wszystko siać: jęczmień, pszenicę i ziarno tureckie — kukurudzę. Jak tylko śnieg zejdzie. Ile będę mógł, dam nasienia, przyjdźcie, pokażę każdemu, jakie u mnie ziarno na tym miejscu wyrosło, gdzie przedtem niedźwiedź krowy bił.
Nikomu nie spodobała się przemowa Filka. Nikt przynajmniej głośno nie wyraził mu uznania.
— Tu nie pola, nie Podole — wołali — tu nikt nie będzie ładować brzemieniem grzechu na plecy, ziemi nie będzie kaleczyć. My nie podolski ród, tu nie pańszczyzna. Tu nikt nie będzie zginać karku, jak wół. I koń górski pługa nie zniesie, nie
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/507
Ta strona została skorygowana.