Tymczasem po wsiach i tak starym zwyczajem każdy, kto czym mógł, ratował głodnych. U starego Wasyluka było osiemdziesiąt krów dojnych. Koło krów krzątała się rodzina cała wraz ze służbą. Rok był bardzo obfity w mleko. Dojono przeszło dziesięć terhów dziennie i tyleż rozchodziło się do wieczora. Nieraz domownicy znużeni pracą, obchodzeniem krów i wydawaniem mleka i sera, wieczorem z nóg padali, zasypiali gdzie bądź i dopiero przespawszy trochę, o północy sami zasiadali do jedzenia. Wszystkim bowiem, nawet sytym ludziom, tak się chciało jeść jak nigdy. Gorączka jakaś siedziała w brzuchach, głód jak watra bukowa, wichrem podsycana, huczał i żarł pokarm chyżo, to, jak zduszona wichrem watra, gasł z wściekłością, a potem znużony, jak wpół wygasła watra, rozpalał się leniwo, to znów chłonął swą pożywę. Gdy się komu udało wydostać na doły, gdy zobaczył pola zbożowe i ogrody uprawione — głód w nim przycichał.
W Wasylukowej zagrodzie oprócz wędrownych, przygodnych gości byli jeszcze goście stali. Całą nową chatę oddano tym matkom, co przyszły z dziećmi głodnymi dla odkarmienia. Po kołeszniach obce krowy i cielęta hodowały się wraz z gospodarskimi. Te co były wygłodzone i chude, powoli przychodziły do siebie. Goście wraz z gospodarzami pracowali, karmili i doili krowy. Wszyscy chodzili wyszukiwać młodziutką pokrzywę do chleba, hrań na delikatną kaszkę dla dzieci i dla wygłodniałych i korzeń błotnicy[1] do suszenia. Wielkie zapasy chaty topniały bowiem coraz bardziej. Tylko mleka i sera nie ubywało, lecz przybywało: Siana było dużo, powoli ukazywała się świeżutka pasza.
Chodząc tak, sczerniały z trudów i kłopotów, Sztefanko zawsze był chętny i pełen nadziei. Nie tylko pomagał tym, co się zgłaszali, nieraz od ranka już przypominał sobie pobratymów co biedniejszych, różnych biedaków, co mieszkali gdzieś daleko, a o których nie było wieści. Nakazywał najmitom: ej, synkowie, może byście poszli aż pod Hostowy, popatrzeć, co tam w wesnarkach się dzieje. — Ładował na konie besahy z mąką jęczmienną, placki i sól, bo tego tam mogło braknąć, a tak od wypadku jeszcze, po trosze bryndzy i mleka składanego w berbenicach. Ledwie jeden najmita odszedł, już myśli Sztefanka były w innej stronie świata: ej, słuchaj, mój miły —
- ↑ „Korzeń błotnicy“ — może calla palustris, trująca, a rzekomo po wysuszeniu i tylko w wysuszonym stanie jadalna (por. Hacquet, t. III, s. 39).