powiadał do najmity — tam pod Czarnym Gruniem za Bereżnicą mieszkają biedacy. Zbieraj się, synku, co prędzej, bierz na konia co jest, by za dnia zdążyć. — Sztefanko w równej mierze pracować lubił co pomagać i darować. Nieraz okazywało się, że nie ma już mąki zmielonej, że trzeba nieść ziarno do młyna. Jedna za drugą opróżniały się wielkie skrzynie w komorze Sztefanka.
Powoli, spokojnie, za porządkiem wyciągał Filko Żeleński swoje zapasy ziarna tureckiego, z którego był tak dumny. Nocami łuszczył szulki kukurudzy. Filko był to jednak człek małomowny i wstydliwy, rzadko mówił z ludźmi, do każdego powiedzenia zabierał się długo. Kiedy coś powiedział, to już rąbnął niezgrabnie i ostro, czasem chciał coś powiedzieć i nic nie powiedział, czasem nie dokończył zdania, urwał w połowie. Gdy przygotował pełną komorę złotego nasienia tak, że leżało na podłodze na wysokość człowieka, posłał po Dmytra. Nic nie mówiąc, zaprowadził go do komory.
Świetniejsza komora niż doboszowe skarby, ciepło i dobroć złota tchnie od kukurudzy! — Powietrze kukurudziane owionęło Dmytra szczęściem. Już w głowie miał pieśń o kukurudzy.
Filko nakazał, by Wasylukowie posłali po ziarno i sami potem rozdzielali. Nie lubił spotykać się z ludźmi, nie lubił gadać.
I Szkindowie nie byli w tyle. Stary stryjko Szkindowy wraz z Ołenką rozdarowywali, co mogli. Nie mieli tylu zapasów, nie chcieli jednak, by Wasylukowie pokonali ich w honorze. Stary Szkinda nie tylko jadło dawał biednym ludziom. Rozdarowywał, co widział w komorze, aż go reszta rodziny musiała po trosze opamiętywać.
— Puste to wszystko — wykrzykiwał stryjko — ja już różne pamiętam. Jak trzeba będzie, to się znów pożywimy na Ormianach, na Żydkach, na pankach. A może i tak jakiś czort przyjdzie, mandatorski czy cesarski, i nam to pozabiera. Niech biedni ludzie mają. Niech dobre słowo tu nam zostanie!
Toteż dużo dobrych słów zlatywało się do komory szkindowej. Kto z daleka przyplątał się, nie wyszedł z chaty Szkindów bez podarku. Przychodzili i tacy ludzie, co z głodu stroje i ubiory gdzieś posprzedawali, a teraz, nie mając się w co ogarnąć, chodzili obdarci, obszarpani. Ale byli i tacy przybłędy gdzieś aż od Kut, co zasłyszeli, że jest taki ród hulawych rozdajków na Hołowach, tylko kłaniaj się im w pas, basuj dobrze, smaruj słowem obleśnym jakby masłem, a wszystko ci dadzą. Jak
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/510
Ta strona została skorygowana.