Dmytro nie odpowiadał. Silny wicher szarpał drzewami, zdzierał liście, niósł je daleko, jęk szedł po połoninie.
— Znak cesarski — rzekł Dmytro — nasza chwila blisko. Możemy się zbierać. Rzucimy okrzyk doboszowy.
Opuścili chatę sianową, spędzili konie na dół. Zeszli ku zagrodzie ojcowskiej.
∗
∗ ∗ |
Spóźniona wiosna wybuchła, wystrzeliła bujnie. Długo trzymana w furdydze zimowej wyrwała się naprzód szara, wystrzępiona, połatana. A w kilka dni potem kroczyła już kosmata, jaskrawa, w całej świetności.
Wtedy to niemłody wdowiec, emigrant francuski, skoligacony przez żonę z naszym krajem, pan Charles François Joseph de D. itd. itd., uczony człowiek, doktor medycyny, chirurgii i botaniki wyruszył z Kosowa w góry. Przyjechawszy wczesną wiosną z Wiednia, wstrzymywany zamieciami, zimnem i śniegiem czekał w miasteczku Kosowie, kręcił się jak kot nad wodą. Wreszcie mógł wybrać się w góry. Dziecko, z którym się zazwyczaj nie rozstawał, zostawił w Kosowie, a sam w towarzystwie chudogębego asystenta wiedeńczyka wyjechał.
Zawsze wygolony gładziutko, z żabotem białym, w bialutkiej peruce, w białych spodniach i niebieskiej kurtce, po pańsku, wytwornie wyglądał. Twarz doktora nakryta była stałym uśmiechem dobroci, czy uprzejmości, ale oczy patrzały jasno, bystro, przenikliwie. Czasem zapłonęły gorąco. Ręce bezwładnie, jakby bezczynnie zwisały, a nagle ściskały się mocno. Pan doktor przyjechał z Wiednia, mając papiery zagadkowe, wysoce tajne a surowe polecenia z samego Dworu, dokumenty, co wzbudzały strach w gubernium, padanie plackiem po krajsamtach, a dygotanie kolan po mandatoriach. Rozmawiał mało, mało używał tłumacza, a patrzył dużo, nie słuchał, co mówiono, a wciąż notował. Ciarki szły po urzędowych plecach, rany karbowały się w sercach lojalnych urzędników od każdego skrzypnięcia ołówka pana doktora. W pakach i kufrach wiózł liczne zielniki, z kieszeni wyjmował szkła, nie znane nikomu narzędzia i różne pieczęcie. W notatnikach — podpatrzono to — zapisywał znaki niezrozumiałe, widocznie tajne, na to, aby nikt nie odczytał. Z niedużym kuferkiem, opieczętowanym i zaryglowanym, nie rozstawał się ani na chwilkę. Sam go