chatę ogłuszały nieustanne strzały broniących się. Już zapomniano o strasznej nocy, burza bitewna porwała wszystkich. Zdawało się, że walka tak nierówna nie może trwać długo, jednak trwała całą noc. Kule napastników dziurawiły chatę, koły ich rozwalały powoli ściany grażdy, ale sami napastnicy mieli strat niemało, a z obrońców chaty jeszcze nikt nie był ranny. Dmytro rozumiał, że tylko nocą można się przebić, jak długo ciemno. Przygotowali się, wzięli długie noże, topory krótkie i długie, a strzelając gwałtownie w jednym kierunku, rzucili się nagle całą garstką w stronę przeciwną. Przeskoczywszy grażdę znaleźli się wśród tłumu. Wasyluk na czele. I to był błąd. Bo rozkaz surowy był dla wojsk i rout, jeśli nie możliwe inaczej, wszystkich puścić, a Wasyluka żywym dostawić. Skoro go tylko poznali przy blasku błyskawic, wszystkie koły i topory zwróciły się ku niemu. Z tyłu, za szeregami rout chłopskich, hajduki kuccy i żołnierze wykrzykiwali i szczuli routarów jakby psy gończe podczas polowania. Dmytro przedarł się przez kilka szeregów, uderzając to nożem, to toporem i znikł na chwilę w kotłowisku. Znów błyskawica zajaśniała, znów poznali go. Znów nożem przebijał, toporem rąbał, roztrącał, gromił. Ale nakryły go dziesiątki kołów długich, padł tak pod kołami, jakby pod rumowiskiem leśnej koliby. Podobnie schwytano Klama, pana Oświęcimskiego, Martyszczuka i innych. Wiązano ich łańcuchami i skałuszami, a w zdobytej chacie katowano i bito starców i kobiety. Pojmanych, spętanych przykuwano do koni. Walka ucichła i gromy ucichły. Świtało.
Tylko Kudil, Czuprej i Łyzun wymknęli się jakoś; siedzieli w bukowince Szkindowej, w jamie na dnie jaru. Naradzali się, jak by odbić Dmytra. Pomyśleli równocześnie o Ołence.
Nad rankiem wypogodziło się. Mgły opadły, pozasuwały się w jary i zwory. O kilka kroków nie było nic widać. Gąszczami przedzierając się, czołgając się wśród ziołorośli leśnych, dostali się za chatę, do wgłębienia koło źródła Szkindowego. Już świtało, gdy wywołali Ołenkę z letniczka.
Ołenka czuwała. W blasku świtu widać było wyciągniętą jej chudą twarz, nos zaostrzony, jeszcze ciemniejsze niż zazwyczaj oczy. W ciężkich chwilach nie szarpała się Ołenka, była spokojna. Nieraz narzekali na jej babskie zawadiactwo i na upór. Teraz milczeli i czekali. Ołenka w jednej chwili miała postanowienie: — Każde z nas weźmie po kilka koni z naszego stada. Tak uderzymy z Prosicznego na łaciarzy, jakby konnicą.
Łapcie konie, migiem! — wskazała na tołokę za lasem.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/533
Ta strona została skorygowana.