trym licem, jak golarz usłużny majstruje. I już wypalona ta lulka, nie ma Pyłypka. Któryś tam ochnął w tej czeredzie. Jakaś młoda baba krzyknęła: Ne daj Hospody!
I dalej teraz pali fajkę Miszko. Nogi rozkracza szeroko, bary ma jak sam Hołowacz. Włosy jasne, takie jasne aż białe, a dym puszcza jak z komina. Już zaraz i Miszko uspokoił się. I choć nie było drugiego takiego pięknego jak Pyłypko, każdy z nich palił tę lulkę z honorem, spokojnie oddawał następnemu. Z katkiem każdy z nich gwarzył uprzejmie, bez złości, jak sam watażko. A kiedy ostatni z tego towarzystwa wypalił fajkę — rzucił ją w tłum, krzyknął: A no, chrześcijanie, podpalcie nią tych brzuchaczy!
Powiadają, że na pamiątkę Pyłypka i tej fajki ludzie tam na podgórzu koszulę wstążką czerwoną spinają. Jeden patrzy na drugiego, widzi: czerwona wstążka jest. Nic nie mówią, rozumieją się.
Niejeden dziwował się wtedy, co tam tak Pyłypko daleko widział i czemu się uśmiechał. A ja — powiadam wam — wiedziałem. To było jesienią. Czasem tak jesienią późną Czarnohora przyprószy się śniegiem, dolinami ciepło i sucho, a kiedy zajdzie słońce, księżyc wzejdzie i chmury się podniosą, z daleka widać zaśnieżone skały, berda i chmury. Jakby widma, wojska wielitów pancerne. Ot, takie miał widzenie Pyłypko. Temu się uśmiechnął szczęśliwie...
To znaczy, że nasz ród junacki, z wielitów krwi, róść będzie. I cóż tam jedna szubienica...
Widzisz, Dmytryku, nawet i ten Pyłypko, choć nikogo nie oszczędzał, choć zabić było mu tyle jakby splunąć, dobrze wiedział to. Był dzieckiem słobody.
Ale ja, ot tak, już w tej furdydze na powiastuna się wypraktykuję, a ty nam nic nie powiesz, Dmytryku?
Czekali wszyscy. Dmytryk milczał długo. Ważył coś w myślach. Powiedział w końcu:
— Udałe powiastowanie twe, Klamku. Na Kamieniu Pisanym by je wykarbować — i dodał: — Bądźcie spokojni. Jeśli żyje cesarz, w drodze już patenta, w drodze pomoc. A jeśli nie, to chociażbym dobył molfarskich sposobów najbardziej krzepkich i ostrych — takich od których pękają głowy, a samemu molfarowi schnie język, schną płuca, jakby od madryganu — wezmę na siebie to wszystko, a wyzwolę was. A kiedy — da Bóg — wyjdziemy stąd zdrowo, powiem wam i o rodzie naszym.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/539
Ta strona została skorygowana.