było kilka bram i że zamykano je starannie. Goście z połoniny zatrąbili, po czym strzelali z pistoletów. Otwierano im pośpiesznie, jedną, potem drugą bramę i zaraz zamykano pośpiesznie, bo podwórze przed stajnią wypełniła nowo przybyła z połoniny chudoba. Znów trąbiąc i strzelając z pistoletów wjechali przed dom.
Schodząc ze schodów, witał ich pan Krzyworówni, wyprostowany i wysmukły, choć siwy już, ziemianin polski, o niebieskich oczach, o łagodnej, ściągłej, nieco schorowanej twarzy. Zrównoważony, lecz smętny też, a małomówny — pierwszy gazda górski.
Za nim na półpiętrowym, dość wysokim ganku stała w tłoku rodzina skupiona, lecz w oddaleniu należnym, wokół obszernego fotela, na którym siedziała sędziwa dama, matka dziedzica, zwana przez wnuki Bunia. Słońce już zaszło dawno, lecz fioletowa jej suknia słoneczniła się i promieniowała, jak gdyby cała jej duma rodowa skupiła się w tej sukni. Nikt nie odzywał się, nikt nie śmiał odezwać się, dopóki go Bunia nie zagadnęła, i nikt się nie ruszył bez jej zachęty. Dopiero gdy dziedzic zeszedł na dół, zerwała się zaraz najstarsza jego córka, ulubiona przez Bunię, i zeszła za ojcem. Dyscyplina naruszyła się do tego stopnia, że wszystko, co żyło, żona dziedzica, krewni, dzieci dorosłe i małe, domownicy, a także psy, wysypało się bezładnie w dół ku gościom z połoniny. Witano się gwarnie i długo, i powszechnie. Wyłączono jednak przezornie od powitania rzekomo oswojonego młodego niedźwiedzia, zwanego Brus, i najzupełniej oswojonego, ale tylko w stosunkach z ludźmi, nie ze zwierzętami, rysia zwanego Smyk. Jeszcze zanim otwarto bramy, zamknięto je pośpiesznie do furdygi, to jest do aresztu z kamiennych głazów, który znajdował się w dolnym sadzie. Ten nieco ponury pomnik surowych czasów, jeszcze przed stu laty przeznaczony dla dzikich napastników, teraz miewał tylko chwilowe zastosowanie dla takich domowników jak Brus i Smyk.
Ponownie otwarto na oścież bramę od ogrodu, w tym jednym dniu trzody połonińskie miały dostęp wszędzie. Witano je jeszcze dłużej niż ludzi. Krowy, grymaśne jak zazwyczaj, poszły od razu do młynówki, pewne, że i tak o nich zapomną. Brodziły po wodzie, popijały ją, a tymczasem chłopaki i dziewuchy ze służby dworskiej uganiali za nimi na bosaka po wodzie. Dźwigając koszyki i koryta pełne jabłek, ugaszczali krowy i cielęta. Konie i źrebięta wtargnęły hurmą
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/55
Ta strona została skorygowana.