ku witał słoneczko. Potem śpiewał już jakby pieśń czy litanię cerkiewną.
— Lelio-słoneczko. Chodzisz w pancerzach złotych — końmi rwiesz smokowymi. — Miotasz buławy ogniste.
Zadzwoń pancerzem! Strąć jedną strzałę, choć iskrę z kopyt smokowych! Usłysz mój głos. Lelio!
I stało się dziwo. Nie mogło dojść słoneczko do okienka piwnicy, pół ku zachodowi a pół do północy zwróconej, ale błysnęło i odbiło się naprzeciw w oknach mandatorii. Stamtąd ukosem posłało swe strzały. Uderzyło do bólu w oczy więźnia. Zaśmiało się, zadzwoniło. Pewnie też, gdzieś tam wysoko, zarżały rumaki smokowe, zarechotały, błyskając oczyma, wierzgając złotymi podkowy.
Teraz mógł zadać Dmytro uderzenie wrogowi słobody. Podniósł, jak mógł wysoko rękę nie przykutą, trzymając w niej właśnie kukłę z błota i z gliny na postać mandatora urobioną. I choć mroczno było w katowni, każdy by od razu poznał po kształcie brzucha, butów i czaka, czyją figurę przedstawiała kukła. Urobił ci ją wczoraj jeszcze Dmytryk, ale sam nie mógł jej przebić promieniem gniewu. Nie miał fłojery, nie mógł uderzyć w nią mocą pieśni. Nie mógł go dosięgnąć.
Teraz gdy raziły strzały ojcowskie, słonkowe, podniósł ku nim kukłę mandatorską. Nie śpiewał, nie modlił się, krzyczał jak orzeł bijący zdobycz. Krzyczał aż cały katusz się zbudził.
— Uderz nią, poraź oprawców ród! złodziejskie szczury norowe, ciemności plemię. Usłysz mój głos, słoneczko!
Słyszano te słowa w więzieniu. W niejednym pobratymczym sercu budziła się trwoga: czy zwyciężą czary, czy też sumna durijka czarną płachtą ogarnie jasną głowę watażka...
Tymczasem grały struny, raziły strzały słonkowe. Raz jeszcze uśmiechnęło się słońce, odbite w oknach mandatorskich. Coś jeszcze do ucha szepnęło omdlewającemu molfarowi. I on uśmiechnął się. Słońce odeszło, znów było ciemno w katowni. Opadł z sił Dmytryk, rzucił kukłę. Wiedział już, że w tej chwili skończyła się Brnekowa śpiewanka. Raz jeszcze zerwał się, krzyknął, aż cały katusz się wzdrygnął: Huki, moje Huki! — Zabiło słoneczko kukłę... Omdlał i długo tak leżał zemdlały.
Więźniowie uwierzyli słowom watażka. Kiedy przyszli dozorcy, po wschodzie słońca do cel, dowiedzieli się właśnie od więźniów, że mandator nie żyje. Zamieszanie i bezgłowie wielkie zapanowało w mandatorii, gdy rzeczywiście znaleziono
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/551
Ta strona została skorygowana.