Wrócił w końcu z Hołów, wcale powolnym krokiem, Hrycio Bahàn. Widoczne było, jak niechętnie rozstał się ze swą chatą. Lecz kiedy trochę tylko odpoczął, zaraz, bez zwłoki, co prędzej chciał napaść na katownię:
— Podpalić, rozsadzić katownię, pohulać w mieście wśród południa, tak jak się śpiewa. — — Tak mu się zachciewało.
Uśmiechał się Dmytro, uśmiechali się wszyscy smętnie, wspominając sławetną wyprawę na latawcach falowych, wspominając wszystkie dawne swe boje. Dawał Dmytryk i Hryciowi złoto, złota niemało, ale Hrycio nie chciał brać.
— Zarobić trzeba, bratczyku! oto ci sztuka brać gotowe skarby! to nie po gazdowsku. Gdy żyć zwyczajnie nie dają ci, nie dają hodować krów i cielątek, to trzeba zarobić, ale samemu, po opryszkowsku! jak te nasze rody dawne. Jak opryszek to opryszek! Ja idę, a wy jak chcecie — tak mówił Hrycio Bahàn. I choć jak najmniej wyglądał na watażka, niejednego z towarzystwa wzięła chętka powrócić do życia lasowego.
A Dmytro dodał jeszcze na pociechę:
— Miną kiedyś te wszystkie mandatory, urzędy, pod płotem zgniją, rozleci się w proch ich prawo urzędowe, rozsypie się niewola, sama z siebie. I u nas i wszędzie. Bo przetrwa pamięć o słobodzie, o starej prawdzie — przetrwa pieśń.
Tymczasem zanim postanowili, czy na nowo z Hryciem dobrowolnie zebrać towarzystwo, czy rozejść się już, siedzieli tam przy watrze. Wiedzieli, że Dmytro wszystko rozumie najlepiej, jednak gdy z chat ich wygnali, żal było rozchodzić się, żal porzucać stare towarzystwo. Ale cóż to za towarzystwo bez tego watażka?
Dmytro nic już nie mówił, tylko grał na fłojerze. I inni próbowali fłojer do wtóru. Mimo woli zgodziła się, spłynęła się jedna fłojera z drugą. Grał Kudil, grał Czuprej i Stary Klam i także pan Oświęcimski i najmłodszy z nich Martyszczuk. Z dawnych towarzyszy brakło tylko Łyzuna, którego, gdy padł od kuli puszkarskiej, dobrzy ludzie gdzieś tam przy płaju w lesie, nad Prosicznym pochowali. Grały wszystkie fłojery chórem, ile ich tam było. A gdy Kudil wpadł na nutę, zwaną doboszową, Dmytro żegnając się z krajem rodzonym i z towarzystwem, wspomniał pieśń, którą sobie podczas pierwszego zimowania w samotni na Babie Lodowej wyśpiewywał. Odłożył fłojerę, zaśpiewał pieśń o umieraniu Doboszowym.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/562
Ta strona została skorygowana.