Szum lasu z dołu, z wierzchołka Kiczery, szum Czeremoszu ledwie dosłyszalny z głębi doliny — cisza, niebo i słońce górskie, a jako jedyne towarzystwo — stara wydeptana ścieżyna, wijąca się daleko. A jedyny ruch to pszczoły i trzmiele, niosące miłość kwiatom. A czasem dalekie dzwoneczki trzód z jakiegoś pastwiska, czasem kukanie zazuli, jakby sama wiosna siebie oznajmiała. I oderwane dźwięki fujarki z akordami szumu lub szeptania potoku, gdzieś wysoko pluszczącego o skałę. Nie ma zupełnie poczucia pustkowia ni zbytniego ogromu, jak to bywa w połoninach, a jednak rozległość wielka, nie jednostajna, ciągle inna, zda się, coraz piękniejsza. Ten świat łąk, carynek i kwietników gwiaździstych — to jeden świat bezpieczeństwa, ciszy, szczęścia. Nie darmo uważa się niebo gwiaździste za polany — carynki niebieskie. Pewnie też gazdowie niebiescy, zasiewając i piastując te górskie kwietniki, chcieli dać ludziom przedsmak swoich polan.
Poczucie czasu zatraca się: czas się jakoś rozwiewa i rozpyla, a nie śpieszy, jak jednowymiarowy szereg chwil i godzin, uciekających jedna za drugą, lecz rozdzwania się, jak chór kościelny, czasem się cofa, wdzięcznie przyciągając, w tańcu rytmicznym i odwraca się, jakby dziecko we śnie uśmiechnięte. To znów rozwija się, rozpościera, jak wachlarz i rozszerza po łąkach — nie czas to, lecz — fala wieczności.
I chyba tylko dla uszu wtajemniczonych niauek, a czasem dla oczu gazdyń-przemównic, wydzwaniają i wskazują godziny — zegary kwiatowe. Każdy kwiat bowiem, o swojej, wybranej przez się godzinie, stosownie do miesiąca, otwiera kielich, by czerpać światło słoneczne dla swych życiowych przemian i prac. I o swojej, całkiem swojej godzinie, nie stosując się nawet do słońca, zamyka się kielich. Dla uszu wtajemniczonych dosłyszalne są te dzwonienia godzin kwiatowych. Raniutko suche, szorstkie i surowe sierpownice — jakby dzwonieniem błękitnym swych kwiatów — oznajmiają piątą godzinę słoneczną. Najraniej otwierają oczy te zapobiegliwe i pilne najmitki wędrowne z dołów, a równocześnie prawie niektóre jastrzębce, połoniński ród. Tamte przyniosły może ten zwyczaj ze stepów, a te od szczytów. Jaskry, jak rześkie dzieciaki, wybrały sobie porę późniejszą, dają znać godzinę szóstą ze ślniących sadzawek łąkowych. Delikatne i wytworne goryczki-gencjany mają czas, śpią i śnią dłużej, w odpoczynku nabierają sił do rzeźbienia form. Są to pracownicz-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/77
Ta strona została skorygowana.