li tylko przez siedem lat człowieka nie widzi, to tak rośnie i puchnie, że w smoka się zmienia potężnego, co to wygląda jak byk ogromniasty na niskich nogach, z olbrzymimi szklanymi oczyma i zębami kłańcastymi, cały pokryty skórą podobną korze smerekowej, ale ta smokowa srebrna i błyszczy. Toż te smoki zamków sobie nabudowały, a raczej ludzi w niewolę wziętych budować przymuszały, skarby ludzkie tam pochowane pozajmowały, bydło zabierały lub traciły, a ludzi het z połonin spędzały i koliby poniszczyły. Także i owych dwóch synów jego w niewolę wzięły i do roboty niewolniczej straszennej zaprzęgały tam w tych zamkach szklanych, co nieustannie się kręcą i wirują na Smotryczu, jak powiadają ludzie.
Ojciec mego pradziada, stary już dziad, sam tedy z babą ciężko musiał pracować, kosić, gromadzić siano i bydło pielęgnować. Więc się marżyny dużo zmarnowało, a pomocników czy sług nie było żadnych.
Idzie on raz do lasu i wracając na górę dźwiga ciężkie drzewo. Stęka stary i upada pod tym ciężarem. Las tak szumi, a on skarżąc się przemawia do lasu tego:
— Oj, szumie, szumie leśny, może byś mi przyszumiał synka-pomocnika i dziecko-pociechę, może byś mi wieść dał o moich synach, co tam się karają w „katuszach“ u niechrystów.
Idzie on jakoś potem po raz drugi w dół do lasu i przychodzi na tę kiczerę, ot tu, gdzie ta moja stara chata. A las tak szumi i jęczy wicher i płacze, a jemu się zdaje, że coś woła za nim:
— Diedyku, diedyku, czekajcie!
Przeżegnał się, pomyślał, że to może duszę wywołał któregoś z synów. Pewnie ich tam te smoki czarnohorskie już dobiły. Przeżegnał się, westchnął, wrócił na górę do chaty i opowiedział o tym babie. Baba, ciekawa jak zazwyczaj, pobiegła zaraz na drugi dzień do lasu. Słucha, nadsłuchuje już z daleka, a to las szumi jakoś tak niezwyczajnie, nieprosto. Dreszcz wstrząsnął babą, ze strachu żegna się, do słoneczka Bożego oczy wznosi, ale dalej słucha. Co baba, to baba. A tu słychać jak głos woła:
— Neniu, nenieczko, czekajcie!
I głos niezwyczajny, ale wyraźnie dziecięcy, bo to już baba sercem kobiecym lepiej od dziada rozumiała. Uciekać chciałaby, ale słyszy: dziecko, wyraźnie dziecko kwili i woła.
Patrzy, a tam taka kiedra z wydętym pniem brzuchatym
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/81
Ta strona została skorygowana.